„Języki węży” to już siódmy tom cyklu. Od niego zaczyna się koszmarek okładkowy, bo teraz każda kolejna okładka będzie gorsza od poprzedniej, a już obecna jest tragiczna. Dodatkowo jest to w sumie najsłabszy z jak dotąd czytanych przeze mnie tomów (i ostatni, jaki poddaję relekturze, kolejne będą już czytane po raz pierwszy). Powody tego są dość konkretne.
Po bohaterskich czynach ze „Zwycięstwa orłów” Laurence zostaje ułaskawiony, a jego kara z powieszenia zamieniona na wygnanie. Ze względu na swoje wywrotowe wpływy, Temeraire dostaje ten sam wilczy bilet i tak obaj nasi bohaterowie lądują w Australii z trzema jajami i uciążliwym pasażerem na gapę w postaci Iskierki. W Sydney sytuacja jest akurat bardzo niestabilna, więc gdy pada propozycja zorganizowania wyprawy badawczej, awiatorzy są wniebowzięci. Niestety, zostaje skradzione jedno z jaj, a więc wyprawa w pobliskie góry zamienia się w dziki rajd przez kontynent w pogoni za złodziejami…
Musze przyznać, że przy drugim czytaniu „Języki węży” nie były już tak nużące, jak za pierwszym razem. Głównie dlatego, że wiedziałam, że nie powinnam się spodziewać czegoś szczególnie interesującego, toteż nie frustrował mnie brak akcji. Myślę też, że dla osób interesujących się historią Australii książka może zawierać sporo ciekawych aluzji, ale sama się do tych osób nie zaliczam, więc większość mnie zapewne ominęła.
Dla porównania - okładka amerykańska. |
Głównym problemem tej odsłony cyklu jest brak w fabule tego, co dotąd było jej najmocniejszą stroną – scen batalistycznych i starć kulturowych. Co prawda na pocieszenie dostaliśmy pewien osobliwy gatunek miejscowej fauny, niemniej nie wchodzi on w relacje (poza konsumpcyjnymi) z tubylcami, więc niewiele z niego można wycisnąć. Bohaterowie zajmują się przez cały czas przemieszczaniem w monotonnym krajobrazie i zwykle nie mogą liczyć nawet na pożywkę dla swoich przemyśleń, prowadzonych ku uciesze czytelnika. W dodatku autorka zagrała fanom cyklu na nosie, podążając w pewnej kwestii inną drogą niż ta, na którą liczyli (chociaż ja tym faktem jestem raczej niespecjalnie przygnębiona).
Krótko mówiąc, „Języki węży” noszą wszelkie znamiona tomu przejściowego, czyli zapychacza – autorka rozprawiła się już ze Starym Światem i, zapewne nie mając lepszego pomysłu na logiczne przerzucenie bohaterów do Nowego, postanowiła zagrać na zwłokę. Oczywiście, spokojniejsze tomy czasem się przydają – można dzięki nim pogłębić relację i psychologiczną stronę bohaterów czy objaśnić więcej świata przedstawionego. Niestety, Novik postanowiła i z tego zrezygnować, w związku z tym po „Językach węży” część fanów pożegnała się z cyklem.
Na usprawiedliwienie dodam tylko, że wątek psychologiczny czasem się przebija i wedle zapewnień Laurence wyleczył się z większości swojego niedorzecznego posłuszeństwa Anglii – zaczyna podchodzić do sprawy bardzie pragmatycznie. Muszę przyznać, że zaczęłam go widzieć jako postać o trochę zmarnowanym potencjale, bo Novik zdecydowanie za mało wycisnęła z tego wątku. Ale nie od dziś wiem, że smoki wychodzą jej zdecydowanie lepiej niż ludzie, więc na co właściwie narzekam?
Ja nie. Właśnie trzymam w rękach „Przysięgę złota” i nie zawaham się jej użyć tak, jak się powinno używać książki (nie, nie do podparcia chwiejnego stolika). Zwłaszcza, że znowu można będzie liczyć na to, co autorce wychodzi najlepiej, czyli zderzenie kultur. Już nie mogę się doczekać.
Tytuł: Języki węży
Autor: Naomi Novik
Tytuł oryginalny: Temeraire: Tongues of Serpents
Tłumacz: Jan Pyka
Cykl: Temeraire
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2010
Stron: 392
Tytuł oryginalny: Temeraire: Tongues of Serpents
Tłumacz: Jan Pyka
Cykl: Temeraire
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2010
Stron: 392