środa, 31 października 2012

Jak to widzę?: Varhenn Velergorf

Nieco spóźniona odsłona mojego blogowego cyklu, w którym prezentuję zgłaszane przez Was postacie książkowe. To już ostatni dzień zgłoszeń na listopad, więc korzystajcie z okazji - klik! Od razu małe ogłoszenie parafialne - od listopada rysunki będą pojawiać się 10, 20 i 30 każdego miesiąca, A teraz przejdźmy do inkryminowanej postaci. Najwyraźniej świat meekhańskiego pogranicza stworzony przez Roberta M. Wegnera ma dużo szczęścia, bo to już drugi pochodzący z niego bohater, który pojawia się w ramach akcji. Varhenn Velergorf jest doświadczonym, około pięćdziesięcioletnim żołnierzem, służącym w Górskiej Straży, w sławetnej Szóstej Kompanii. Jest też oddanym przyjacielem Kennetha. Rodowity góral, rozważny, ale w walce budzący grozę przeciwników (matko, ale patetyzmem zawiało). Kawał chłopa, no.;)

Varhenn Velergorf - można go powiększyć kliknięciem.

I mały WIP.:)

niedziela, 28 października 2012

Językowej zabawy ciąg dalszy - "Źródło magii" Piers Anthony

W ramach wznawiania w odświeżonej wersji klasyków fantasy Nasza Księgarnia wypuściła drugą już część opowieści o magicznej krainie Xanth. „Źródło magii”, bo o nim mowa, pozwala ponownie spotkać się z bohaterami znanymi i najczęściej lubianymi (bo zaiste trudno ich nie lubić) z poprzedniego tomu. Czy jednak autor trzyma poziom?

Bink ożenił się, jednak jego żona nie pozwala mu zaznać chwili spokoju – zwłaszcza ostatnio. Trudno się dziwić, to już dziewiąty miesiąc ciąży, lada moment na świat przyjdzie dziecko. Trudno się też dziwić, że zaproszenie na królewskie przyjęcie mężczyzna przyjmuje z pewną dozą ulgi. Dość szybko okazuje się, że krótkie wyjście przerodzi się w dłuższą wyprawę. Jej celem ma być odkrycie źródła magii, którą cała kraina jest przesiąknięta. Ponieważ dzielny badacz nie może pójść sam, król przydziela mu towarzystwo w postaci centaura i gryfa, który jeszcze chwilę temu był człowiekiem. W ślad za drużyną podążają złowrogie kopczyki ziemi…

Muszę przyznać, że „Źródło magii” nie zrobiło na mnie tak pozytywnego wrażenia jak „Zaklęcie dla Cameleon”. Powodów jest kilka. Pierwszy i najważniejszy to fakt, że fabuła zalicza mnogie i na dobrą sprawę zbędne przestoje, zdające się tylko wypełniać przestrzeń. Przybierają one często formę przemyśleń bohaterów o niezbyt oszołamiającej głębokości i raczej irytują, niż pogłębiają ich sylwetki (a właściwie sylwetkę, bo wszystkie przemyślenia są autorstwa Binka). Poza tym autor przez pierwszych 150 stron postanowił sobie podworować ze stereotypów dotyczących kobiet i jedyne, co mogę powiedzieć, to że Pratchett robił to o niebo lepiej, śmieszniej i ciekawiej. Ale z drugiej strony, pokazywanie pewnych rzeczy w krzywym zwierciadle nie jest sednem humoru w cyklu „Xanth”. Króluje tam przecież humor głównie słowny.

Dłużyzny być może nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie ten specyficzny humor – którego w polskim wydaniu zostało niewiele. Podobnie było w pierwszym tomie, ale tam wartka akcja odwracała uwagę od niedoskonałości tłumaczenia, a i one same nie był takie zauważalne. W „Źródle magii” częste są sytuacje, gdzie autor wrzuca w opis kilka zdań pozornie zbędnych – czytelnik może się tylko domyślać, że w oryginale zawierały jakiś psikus językowy. Można więc stwierdzić, że tłumaczowi tym razem cała ta słowna ekwilibrystyka wypadłanieco gorzej, chociaż zdarzają się też momenty, w których wyszło mu świetnie.

Słów kilka o wydaniu. Poziom wizualny jest bardzo wysoki – ładne, tematycznie dobrane ilustracje na okładkach i świetnie skomponowana szata graficzna serii to coś, co nie wstyd trzymać na półce (a poza tym ten, kto wymyślił okładkowy blurb, powinien dostać podwyżkę. Mówię serio, bez ironii). Dodatkowo czcionka jest duża i wygodna w czytaniu. Problem stanowi niestety korekta, której główny grzech to zjadanie myślników sygnalizujących koniec wypowiedzi bohatera (a czasem jej początek). Pojedyncze literówki to mały pikuś, ale ten brak oznaczenia potrafi być irytujący.

Bądźmy jednak szczerzy – od „Xanthu” nie ma sensu wymagać zbyt wiele. To prosta proza rozrywkowa, sympatyczna i w pewnym sensie urocza, ale piekielnie trudna do przełożenia. Mimo pewnych mankamentów idealnie nadaje się do roli relaksującego odmóżdżacza, chociaż tom drugi czasami przynudza. W tym charakterze sprawdza się świetnie, więc jednak polecam.

Recenzja dla portalu Insimilion.

Tytuł: Źródło magii
Autor: Piers Anthony
Tłumacz: Paweł Kruk
Tytuł oryginalny:
Xanth 2. The Source of Magic
Cykl: Xanth
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok: 2012
Stron: 448

piątek, 26 października 2012

Subiektywne prasowanie 10# - "Nowa Fantastyka" 10/2012


Nie da się ukryć, ze notka na temat jubileuszowego numeru Nowej Fantastyki pojawia się nieprzyzwoicie późno. Winić za to można jedynie moją jesienną chandrę, która sprawiła, że przez większość miesiąca wykazywałam aktywność intelektualną na poziomie ameby. Sam numer jest bowiem smakowity. Nawiązanie do jubileuszu widać już po okładce – tu i tam (czyli na okładce pierwszego numeru) młoda, biuściasta blondynka, pokazująca tego biustu ile tylko się da, żeby nie trzeba go było zasłaniać naklejką „18+”. Myślę, że okładka miała też ukazać pewną zmianę sztafażu fantastycznego – kiedyś na topie były półnagie kapłanki fantasy, koniecznie jako dodatek do równie półnagiego barbarzyńcy. Teraz panie modniej wyposażać w kosmiczne blastery lub postnuklearne wihajstry, półnagi barbarzyńca już nie jest niezbędny. Za to w kwestii ubioru zaskakująco mało się zmieniło.;)

Zaczyna Jakub Winiarski ze swoimi krótkimi, filozoficznymi rozważaniami na temat innych wszechświatów. Muszę przyznać, że to wstępniak najbardziej „o niczym”, jaki do tej pory mi się w Nowej Fantastyce trafił. Ale fajne to "nic", takie nostalgiczno-poetyckie. Jakuba Ćwieka nie było, za to Michał Cetnarowski w bardzo fajnym przekrojowym artykule przedstawił trzy dekady fantastyki w Polsce (dla mnie bomba, bo w pierwszej dekadzie jeszcze nie było mnie na świecie, a przez większość drugiej nie umiałam czytać, więc obserwacja pewnych zjawisk byłaby mimo wszystko mocno problematyczna). Tekst porusza temat ogólnych nurtów w gatunku w kolejnych latach i powinien bardzo przypaść do gustu tym młodszym czytelnikom, których (jak niżej podpisaną) ominęło doświadczanie tego na własnej skórze. Dalej znajdziemy zapiski o ekranizacji przygód Feliksa, Neta i Niki, stworzonych przez Rafała Kosika. Obecnie można już pójść na film i sprawdzić, co wyszło. Na następnej stronie trochę rozważań Wawrzyńca Podrzuckiego (gdyby ktoś nie kojarzył, jest to ten pan, który na łamach pisma zajmuje się wyjaśnianiem fantastycznych bredni podłożu biologicznym). Tym razem autor porównuje wizje stworzone przez pisarzy trzydzieści lat temu ze stanem faktycznym. Smakowity artykuł, chociaż, jak to zwykle u Podrzuckiego, mało optymistyczny. Dalej coś, co pożarłam z wyjątkowym smakiem, czyli Macieja Parowskiego opowieści o sztuce fantastycznej i artystach ją tworzących. Szkoda, że taki krótki. A jak już przy graficznej stronie fantastyki jesteśmy, to dołóżmy coś o komiksie – sporo na ten temat ma do powiedzenia Tomasz Kołodziejczak.

Jeszcze stały punkt programu, czyli felietony. Ćwiekowego, jak wspomniałam, nie było, tak samo jak sullivanowych porad dla pisarzy. Za to felieton kosikowy, w którym autor wspomina o początkach swojego pisania, bardzo przypadł mi do gustu. Miło się do niego wraca. Peter Watts tym razem wysmażył skargę na niegodne zakończenie serialu „Battlestar Galactika”. Sama co prawda znam go tylko z widzianych okazjonalnie urywków, ale skonsultowałam tekst z prawdziwym fanem serialu – przyznał sto procent racji Wattsowi. Łukasz Orbitowski w swoim cyklu tym razem pochyla się nad „Rzeczami”: „Rzeczą” – horrorem w reżyserii Carpentera i „Rzeczą” napisaną przez Wattsa jako swoiste uzupełnienie filmu. Mówcie co chcecie, ale mi to pachnie typowym fanfickiem – z tego, co pisze Orbitowski, majstersztykiem gatunku, bo nie dość, że tekst świetny, do pogłębia i dodaje niejednoznaczności filmowi. Sama bym chętnie przeczytała. 

Czas na jubileuszowe opowiadania. XV miniatur Grzegorza Janusza po prostu mnie urzekło – jak zazwyczaj nie znoszę tej formy, tak tutaj mam ochotę kilka sobie wynotować. Tekściki przypominają bowiem długie dowcipy o mocno surrealistycznym klimacie i nieco wisielczym humorze. „Jad” Marty Malinowskiej pozytywnie zaskakuje. Nie jest to może tekst wybitny, ale w skali szkolnej zasłużyłby sobie na solidną czwórkę z plusem. Poza tym chętnie spotkałabym się ze światem i bohaterką w jakiejś dłuższej formie. A jest to historia tajemniczego zatrucia pewnej małej ulicznicy (ulicznicy w sensie formy żeńskiej od dickensowskiego „ulicznika”, nie panny spod latarni). Opowiadanie Zbigniewa Wojnarowskiego pozwoliłam sobie ominąćpoprzedni kontakt z tym autorem nie wypadł zbyt pomyślnie, a ten miał być w podobnych klimatach. W opowiadaniach zagranicznych czuć powiew egzotyki. „Nocna parada duchów” Xia Jia to ciekawy konglomerat chińskich wierzeń, niepokojącej technologii, rozważań o przemijaniu i istocie człowieczeństwa. Konglomerat udany, choć czegoś w nim zabrakło. Jaffrey Ford to autor znany mi z „Fizjonomiki”. W „Siódmej minie Gnerała Robota” widać podobieństwo stylu. Autor zdecydowanie chciał pokazać kilka ludzkich słabości w krzywym zwierciadle, ale forma jak dla mnie była zbyt rubaszna. Do Luciusa Sheparda pałam czytelniczym afektem, od kiedy poznałam smoka Griaule’a. „Chudzina” z jednej strony dorównuje opowiadaniom z udziałem jaszczura, z drugiej zaś pozostawia niedosyt. Jest to wynikiem podobieństw do „Czaski” – i tu,  i tam mamy nietypową nimfetkę o złowieszczych mocach, i tu, i tam kręci się wokół niej facet dużo starszy, wchodzący z nią w nietypową relację. Przesłanie również jest podobne. Dwa opowiadania Nira Yaniva to teksty satyryczne, ironiczne i niepokojące. „Spopielacze” to etiuda na temat choroby psychicznej – niezbyt przypadła mi do gustu, schizoidalni bohaterowie nie należą do moich ulubionych. Za to „Słowo Boże”, będące odpowiedzią na pytanie „Co by było, gdyby słowo ludzkie miało moc sprawczą?”, wydaje mi się świetną, złośliwą, choć zwięzłą charakterystyką ludzkich przywar. 

Tymczasem zachęcam do lektury nowego numeru, który właśnie wpadł mi w łapki. Zapowiada się jeszcze bardziej smakowicie.

środa, 24 października 2012

W hołdzie grom - "Player one" Ernest Cline

Od kilku lat można zaobserwować wysyp fantastyki z kategorii young adult – zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że tego wydaje się teraz najwięcej (no, może poza romansami paranormalnymi, których lwia część i tak mieści się w gatunku). Poza zaliczanymi tu romansidłami, starszej młodzieży serwuje się wszelkiego rodzaju antyutopie czy postapokaliptyczne zmagania. Jak zawsze, wśród tego, co modne i liczne, trudno wyłowić wartościowy tytuł. Na przykład o takim „Player one” mało kto słyszał.

Mamy rok 2044. Świat pogrążył się w kryzysie gospodarczym i energetycznym, wielu ludzi głoduje i mieszka w slumsach, zaś wojny nie wybuchają tylko dlatego, że ropa jest zbyt droga, a czołgi przecież dużo palą. Tymczasem do zgarnięcia jest około 150 miliardów dolarów i kontrola nad najbardziej dochodowym światowym biznesem. Wystarczy tylko znaleźć wielkanocne jajo, które ekscentryczny multimiliarder James Halliday ukrył w stworzonej przez siebie grze komputerowej. Poszukiwania, jak dotąd – bezcelowe, trwają od pięciu lat i w związku z nimi utworzyła się grupa zapaleńców żyjących jedynie Hallidayem i tym, czym najbardziej się fascynował, czyli szeroko pojętą popkulturą ze szczególnym uwzględnieniem lat osiemdziesiątych XX wieku. Jednym z nich jest Wade Watts, siedemnastolatek mieszkający w którymś z licznych amerykańskich osiedli przyczep kempingowych (popularnie zwanych stosami) – to właśnie on wpada na pierwszy trop dotyczący wygranej. Jednak nie zdaje sobie sprawy, że istnieją ludzie, a nawet całe organizacje, gotowe zabić nawet za drobną wskazówkę…

Powieść ma kilka zalet, zacznijmy może od bohaterów. Wade jest typowym nerdem. Cały jego świat to OASIS, supersymulacja stworzona przez Hallidaya, a sensem życia chłopaka są poszukiwania wielkanocnego jaja. W sumie nie ma się czemu dziwić, rzeczywistość zbyt wiele nie oferuje. Z drugiej strony, dzieciak jest bystry, rezolutny i nie ma najmniejszych problemów z wykorzystywaniem luk w istniejącym systemie dla ułatwienia sobie życia. Cline dołożył starań, aby dzięki swoim bohaterom zaprezentować cały przekrój przyczyn, dla których młodzi ludzie uciekają w świat wirtualny. Udowadnia też, że większość z nich chętnie by tych ucieczek zaprzestała, gdyby mogła liczyć na odrobinę akceptacji czy zrozumienia. Z jaśniejszej strony ludzkiej egzystencji (bo przecież to literatura rozrywkowa i nie może być zbyt ponuro) mamy pochwałę przyjaźni, zdrowej rywalizacji (przeciwstawionej zjawisku patologicznemu) oraz oddania. Do standardowego kompletu zabrakło tylko procesu dojrzewania głównego bohatera, ale na to jest już nieco za stary.

Jeśli przy akceptacji i zrozumieniu jesteśmy, Cline w ciekawy sposób porusza temat dyskryminacji wszelkich mniejszości. Czasem co prawda wrzuca do tego barszczu zbyt wiele grzybków na raz, ale nie ma to znaczenia. Taka tematyka, zwłaszcza w powieściach dla młodych ludzi, jest moim zdaniem poruszana zdecydowanie zbyt rzadko i autor, który robi to w sposób ciekawy i odpowiedni, zasługuje na wyróżnienie.

Kolejny plus to nawiązania do szeroko pojętej popkultury – miłośnicy zwłaszcza starych gier w 2D i z pikselowymi ludkami powinni być ukontentowani. Co ciekawe, autor skonstruował swoją powieść tak, że w świecie przyszłości wszystkie te gry i stare filmy są jak najbardziej na swoim miejscu, nie tworzą wrażenia doklejenia na siłę. Młodsze pokolenie będzie miało niepowtarzalną okazję prześledzenia początków gier komputerowych, zaś jeśli książka wpadnie w ręce starszego czytelnika, z pewnością da mu powód do nostalgicznej wyprawy w świat dzieciństwa. Ale dla kinomanów czy fanów anime (zwłaszcza klasycznych tytułów) też coś się znajdzie. Bardzo ciekawy jest też sposób, w jaki autor wykorzystał ogólnie motyw gry – przeze mnie uważany za jeden z najciekawszych motywów w fantastyce, ale rzadko używany (nie mylić z książkami na podstawie gier).

Jeszcze kilka słów o wydaniu. Uroda okładki może być dyskusyjna (choć niżej podpisanej bardzo podoba się taki przykuwający oko minimalizm), jednak związku z treścią odmówić jej nie można. Również tłumacz ładnie odrobił pracę domową (tylko raz zdarzyło mu się pomylić wulkany z volkanami), plus dla niego także za wiarygodny (jak na literackie warunki) język młodzieżowy. Wykazał się jednak nadgorliwością, niepotrzebnie spolszczając skróty, które dla każdego gracza są czytelne w angielskim (dla nie graczy i tak podano rozwinięcie i wyjaśnienie w przypisach). Troszkę gorzej z autorem – co bardziej czepliwych czytelników może odrzucić sprzeczność, jaką Cline wprowadził na początku (ludzie są gotowi przymierać głodem, żeby tylko mieć dostęp do OASIS, ale gra wcale nie jest uzależniająca, o nie, to potwierdzone naukowo). Poza tym przydałaby się ciut uważniejsza korekta – literówek czy bardziej spektakularnych błędów co prawda nie ma więcej niż w granicy błędu statystycznego, ale nagminne podwójne znaki interpunkcyjne troszkę irytują.

„Player one” to książka, która świetnie nadaje się do przeniesienia na ekran. Byłoby to wspaniałe widowisko, chociaż koszty pozyskania licencji na wykorzystanie bohaterów starych filmów czy gier nie nastrajają optymistycznie. Dlatego nie ma co czekać na ekranizację, trzeba się brać za powieść. Krótko mówiąc, polecam. Zwłaszcza miłośnikom gier komputerowych czy ogólnie popkultury. Ale generalnie wszystkim, bo oprócz gier w książce napisano o wielu sprawach, ważnych niezależnie od wieku czy stopnia wirtualności świata, w którym żyjemy.

Recenzja dla portalu Insimilion.

 
Tytuł: Player one
Autor: Ernest Cline
Tłumacz:
Dariusz Ćwiklak
Tytuł oryginalny: Redy Player One
Wydawnictwo: Amber
Rok: 2012
Stron: 320

poniedziałek, 22 października 2012

Jak to widzę?: Tyrion Lannister

Kolejna odsłona mojej akcji blogowej, w której rysuję zgłaszanych przez Was bohaterów (zgłaszać można TUTAJ). Tym razem znowu mamy do czynienia z bohaterem "Gry o tron" Martina - Tyrionem. Mimo ogólnej chandry jesiennej udało mi się go w końcu narysować.^^ Tyrion jest jednym z moich ulubionych bohaterów, a że w serialu grany był bardzo dobrze, to większość mojego własnego wizerunku została zastąpiona wizerunkiem filmowym. Mimo tego, tworząc obrazek, starałam się pamiętać, że bohater był opisywany jako szpetny (głównie on sam tak o sobie mówił, ale chyba i kilka niezależnych opinii się trafiło) i że miał oczy różnego koloru (co na obrazku nie bardzo widać, bo trudno wyrazić różnicę między błękitem a zielenią na czarno-białym rysunku). Ostatecznie jestem zadowolona z efektu, choć niezamierzenie Lannistera odmłodziłam (ktoś się orientuje, ile on właściwie miał lat w powieści? Koło 30?). Na całe szczęście wyszedł mi mniej hobbici, niż się obawiałam.

Tyrion Lannister - można go powiększyć kliknięciem.

piątek, 19 października 2012

Notka marudna i opowiadanie (nie moje!), zeby wam niesmak po marudzeniu nie został.

Jeśli ktoś czasem tu zagląda, to może przeczytał, jak pisałam, że mnie jesienna niemoc dopadła. Po blogu może tego nie widać, bo mam w zanadrzu jeszcze recenzji na miesiąc, ale po raz pierwszy odkąd pamiętam, nie mam ochoty niczego czytać. Ani rysować, ani nawet produkować zakładek metodą oklejania deszczułek własnymi bazgrołami, co ostatnio mnie zajmowało (robienie zakładek tematycznych do ulubionych cykli jest fajne, dopóki farba akrylowa się nie skończy). Mam kupę fajnych tytułów, dwóch bohaterów do narysowania (Tyrion leży rozbabrany i jak dotąd bardziej przypomina hobbita, niż Lannistera - obawiam się, że tak mu już zostanie), pudło paciorków do konstruowania ozdobnego ustrojstwa i nie mogę się zdobyć na nic, poza apatycznym patrzeniem na to wszystko. Mm nadzieję, że mi przejdzie - jesli ta apatia długo się utrzyma, to chyba zwariuję.

A na pocieszenie dla tych, którzy mają dość moich jęków i chcą przeczytać - opowiadanie z sierpniowej "Nowej Fantastyki". To samo, które tak mi się spodobało, że aż machnęłam szkic. Miłej lektury.:)

Saladin Ahmed - Racice i szałas Abdela Dżamili

(Hooves and the Hovel of Abdel Jameela)
przełożył: Jerzy Rzymowski
ilustracje: Nikodem Cabała
źródło publikacji: „Nowa Fantastyka” 8/2012

środa, 17 października 2012

Współczesna Odyseja - "Ulisses z Bagdadu" Eric-Emmanuel Schmitt

Eric-Emmanuel Schmitt to jeden z bardziej lubianych przeze mnie pisarzy. Zazwyczaj porusza tematy filozoficzno emocjonalne, związane bardziej z człowiekiem jako takim, niż z aktualnymi (czy też ponadczasowymi) problemami świata. Dlatego też spodziewałam się, że w „Ulissesie z Bagdadu” będzie podobnie: autor wykorzysta postać emigranta w celu poruszenia zagadnienia bardziej ogólnego. Jednak tak się nie stało.

Saad Saad jest Irakijczykiem. Przetrwał z rodziną czasy władzy Saddama Huseina (prawdę mówiąc, był wtedy jeszcze bardzo młody), chociaż starty były dotkliwe. Jednak dopiero chaos panujący po wyzwoleniu Iraku i tragedie, jakie to za sobą pociągnęło przelały czarę goryczy – Saad, jak współczesny Odyseusz, wyruszył na tułaczkę w poszukiwaniu szczęścia w niemal mitycznym, wyidealizowanym Londynie.

Autor nieprzypadkowo posłużył się w tytule imieniem Ulissesa. Podróż Saada ma pewien wymiar mityczny. Spotyka on bowiem te same przeszkody, co homerycki bohater, przycięte jednak na miarę naszych czasów. Rolę mitologicznych potworów często pełnią ludzie, nieczuli na krzywdę kogoś na tyle zdesperowanego, żeby w nieludzkich warunkach uciekać z własnego kraju.

Poza wymiarem ściśle fabularnym, jest to opowieść o humanizmie, a właściwie jego braku w europejskiej cywilizacji. Schmitt pragnie ukazać hipokryzję Europejczyków, którzy mimo unii i szczytnych idei egalitaryzmu ciągle wolą postrzegać ludzi jako równych i równiejszych. Najprostszym kryterium podziału jest miejsce urodzenia, zupełnie przecież przypadkowe. Autor stara się też uzmysłowić swego rodzaju bezsilność krajów zachodu wobec zbrodni i krzywd dziejących się w innych rejonach świata – często bowiem interwencja kończy się w momencie, kiedy interweniujący orientują się, że jest gorzej, niż było przed ich przybyciem. Masakry i niepokoje nie ustają, a granice się uszczelnia, żeby nękany nimi lud nie mógł szukać szczęścia gdzie indziej. Trudno znaleźć wyjście z tej sytuacji.

Tym razem Schmitt nie daje czytelnikowi po homerycku szczęśliwego zakończenia. Bagdadzki Ulisses nie jest bowiem żadnym bohaterem – jest tylko zwykłym człowiekiem. Niczym się nie różni od setek imigrantów, którzy każdego roku przekraczają zieloną granicę albo cały swój majątek oddają przemytnikom. Dlatego też autor do końca trzyma się tej nici realizmu. Zapewne liczy na to, że zwróci uwagę na problemy ludzi podobnych do Saada Saada.

„Ulisses z Bagdadu” to książka inna od tych powieści Schmitta, które znam. Bliższa ponuremu realizmowi, prawie wyprana z optymizmu i bardzo przejmująca, tchnąca jednocześnie poczuciem beznadziei i najczystszą, głupią nadzieją. Raczej nie nadaje się na plażę, ale gdyby ktoś miał ochotę na odrobinę refleksji, polecam.

Tytuł: Ulisses z Bagdadu
Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Tłumacz:
Jan Maria Kłoczowski
Tytuł oryginalny: Ulysse from Bagdad
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2010
Stron: 320

poniedziałek, 15 października 2012

Prawdziwy ostry dyżur - "Komplikacje" Atul Gawande

Recenzję sponsoruje JoannazKociewia, która pożyczyła mi książeczkę. Dziękuję:)

Tematy medyczne stały się jakiś czas temu modne – można to poznać po ogromnej ilości seriali z lekarzami w roli głównej, jakie emitują różne stacje (chyba tylko seriali o policjantach jest więcej). Z pewnym opóźnieniem popularność zdobyły także książki pisane przez lekarzy i opowiadające o ich zawodowej praktyce. Nas, jako pacjentów, powinno to chyba cieszyć – ktoś wreszcie podjął trud wytłumaczenia wszystkiego w jakimś ludzkim języku. Atul Gawande w swoich „Komplikacjach” posunął się jeszcze nieco dalej. Zamiast ograniczyć się do wyjaśnienia fachowych terminów czy zawodowego żargonu, postanowił przybliżyć czytelnikom warunki pracy i specyficzne środowisko lekarzy.

Autor podzielił swoją książkę na trzy części. Pierwszą przeznaczył na przybliżenie czytelnikom często przemilczanych zjawisk w świecie medycznym (o których w jakiś sposób zawsze wiemy, tylko nie w smak nam dopuszczanie tej wiedzy do świadomej części umysłu), takich jak proces kształcenia nowego lekarza – który, siłą rzeczy, musi odbywać się na żywych pacjentach – czy natura i sposób powstawania błędów lekarskich. Dwie kolejne części traktują już o bardziej konkretnych przypadkach medycznych – jedna o tajemniczych przypadłościach, druga zaś o roli „niewiadomej” w procesie leczenia.

Muszę przyznać, że po przeczytaniu notki na tyle okładki byłam przekonana, że czeka mnie coś w rodzaju wnikliwego przeglądu ciekawostek medycznych. Jednak dostałam znacznie więcej. Gawande pragnie, aby czytelnik porzucił wyidealizowany wizerunek lekarza, jaki niejednokrotnie hoduje we własnym umyśle. Chce przede wszystkim pokazać, że lekarze są tylko ludźmi, pracującymi w bardzo specyficznym środowisku. Że aby móc szkolić swoich następców, często uciekają się do drobnych manipulacji (jeśli kogoś to oburza, niech przyzna się przed samym sobą, czy na bezpośrednie pytanie „Jestem rezydentem, czy mogę na panu przećwiczyć zabieg X?” odpowiedziałby twierdząco) i że ich zawód również jest związany z różnymi problemami, ale często brak zadowalających metod rozwiązywania ich.

„Komplikacje” jest bardzo wartościową pozycją – chyba jedną z niewielu na rynku, która pokazuje cienie codziennie towarzyszące lekarzom (o blaskach, jak i o spektakularnych porażkach często się słyszy w telewizji). Chciałabym wierzyć, że jej przeczytanie może się przyczynić do większej świadomości pacjentów w zakresie ich leczenia – jeśli nie konkretnej terapii, to przynajmniej ogólnych prawideł rządzących tym procesem. Zastanawia mnie tylko, w jakim stopniu rozważania o pracy amerykańskich lekarzy można przełożyć na polskie realia – i dochodzę do wniosku, że całkiem łatwo. Przecież wątpliwości dotyczące tego, czy uszanować autonomię pacjenta, czy też pchnąć go lekko w stronę lepszej terapii, albo na ile można zawierzyć intuicji, dotykają lekarzy niezależnie od kraju.

Polecam wszystkim, bo każdemu może się zdarzyć bycie pacjentem. A w tej sytuacji odrobina zrozumienia może znacznie ułatwić pracę obu stronom.

Tytuł: Komplikacje. Zapiski chirurga o niedoskonałej nauce
Autor: Atul Gawande
Tytuł oryginalny: Complications. A Surgeon`s Notes on an Inperfect Science
Tłumacz: Adriana Sokołowska
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2009
Stron: 288
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...