środa, 29 kwietnia 2015

"Afrykańska Love Story. Miłość, życie i słonie" - Daphne Sheldrick

Sami wiecie najlepiej, że każdy gatunek czytany bez przerwy od dłuższego czasu potrafi się znudzić. Takoż i mnie trochę nużyć zaczęła fantastyka i postanowiłam zastosować mały płodozmian – zwróciłam się ku powieści zwierzęcej. Czym ona jest? Ano na własny użytek nazywam tak wszelkie książki, których nieodzownym elementem są zwierzęta. Jak dotąd moją absolutnie ulubioną serią w tej kategorii pozostaje Biosfera od WABu, a kilka tomów do przeczytania mi jeszcze zostało. Teraz już o jeden mniej.

„Afrykańska Love Story” to przede wszystkim autobiografia Daphne Sheldrick. O tyle interesująca, że ukazująca czasy przemian (było tych dużych przemian kilka) oczami najpierw dziewczynki, a później kobiety będącej blisko zdarzeń, ale nigdy w środku. Możemy więc zobaczyć dekolonizację, a przedtem powstanie Mau Mau i zaopatrywanie arami brytyjskiej w prowiant w czasie wojen. Widzimy też, jak po zniesieniu rządów brytyjskich pleni się kłusownictwo na przemysłową wręcz skalę. A na tle tego wszystkiego autorka opisuje swoje życie rodzinne i opowiada o zwierzętach, którymi się opiekowała – od tego właśnie zaczęło się coś, co teraz znane jest jako słoniowe żłobki. Tam pod profesjonalną opiekę pracowników trafiają słoniątka, których matki padły ofiarą kłusowników.

Powiem wam szczerze, że „Afrykańska Love Story” nie jest książką wybitną pod względem formy. Napisana jest co prawda sprawnie i przejrzyście, czyta się to przyjemnie, język jest prosty, ale nie prostacki (tak, wiem, banał) i ogólnie raczej nie ma się do czego przyczepić, ale nie ma się też czym zachwycić. Autorka nie jest niestety Esther Woolfson, która potrafiła mnie zachwycić językiem czy niezwykle celnymi spostrzeżeniami. Niemniej, czepiam się. Bo przecież wybitność literacka (której nie ma) nie jest i nie będzie stanowić o sile tej książki. Stanowi o niej fabuła – zdarzenia, które napisało życie.

Po prawdzie, nawet gdyby ta historia była li tylko fikcją literacką, nic by jej nie ubyło. Opisy życia dziadków autorki na nieznanych, dzikich terenach (byli oni bowiem pierwszymi osadnikami w rejonie, gdzie później dorastała autorka) czy dorastania w czasach powojennych w sercu Afryki są fascynujące. Sheldrick może i brakuje gawędziarskiego zacięcia, ale potrafi zwięźle relacjonować i wiernie opisywać zdarzenia, które chce przekazać czytelnikowi. Kiedy ma się do opowiedzenia taką historię jak ona, to w zupełności wystarczy.

Są oczywiście jeszcze zwierzęta – najpierw te, które osierocone trafiały na farmę ojca, potem te, którymi opiekowała się jako żona dyrektora parku narodowego. A wreszcie słonie. Od kiedy na kartach powieści pojawiają się słonie, ludzcy aktorzy zdają się usuwać w cień. Autorka oczywiście nie popada w tani sentymentalizm, ale opisy bezowocnych prób ratowania kolejnych słoniątek (bezowocnych dlatego, że skład słoniowego mleka bardzo długo pozostawał tajemnicą i maluchy całkiem zależne od matek a pozbawione ich, nie miały szans) i tak chwytają za serce. Równie ciekawa jest relacja, jak łączy panią Sheldrick z jedną ze słonic, która mimo całkowitego powrotu do natury, ciągle chętnie spotyka dawną opiekunkę. Oraz ogólne opisy wzajemnych relacji osieroconych słoni.

Już zupełnie na marginesie dodam jedną rzecz, która rzuciła mi się w oczy – jest to kolejna książka (po „Żyjącym z wilkami”), w której naukowcy nie są przedstawiani w najlepszym świetle (choć przyznajmy, że trafiają się i sympatyczni). Nie chcą słuchać ludzi, którzy znają obiekty ich badań z codziennych obserwacji, są zaślepieni udowadnianiem swoich teorii, a jeśli fakty przeczą teoriom, tym gorzej dla faktów. W „Afrykańskiej Love Story” mamy delikwenta, który w celu przeprowadzenia badań naukowych zażądał odstrzału trzystu słoni (właściwie zażądał odstrzału trzech tysięcy, ale dostał pozwolenie na trzysta). Wychodzi na to, że akademiccy naukowcy to banda zaślepionych arogantów, dla których liczy się tylko własna habilitacja. Mam nadzieję, że znajdą się też książki, które przeczą tej tezie.

Powiem wam, że mimo braku czytelniczej ekstazy, powieść Daphne Sheldrick znajduję bardzo przyjemną i pouczającą lekturą. Jeśli kogoś interesują słonie, życie w Afryce w początkach XX wieku albo lekko podana historia kenijskich parków narodowych, to jest to książka dla niego. Jeśli lubi silne kobiety, to też. Podobno ma być ekranizacja – mam nadzieję, że niczego nie zepsują, bo chętnie bym ją obejrzała.

Tytuł: Afrykańska Love Story. Miłość, życie i słonie
Autor: Daphne Sheldrick
Tytuł oryginalny: An African Love Story. Love, Life and Elephants
Tłumacz: Dorota Kozińska
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok: 2013
Stron: 444

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Na Pyrkonie 2015 byłam:)

Tak oto minął już drugi Pyrkon, na który się pofatygowałam (pierwszy był w zeszłym roku, a relacja z niego jest tutaj). Na kolejny też mam zamiar się wybrać - jeżdżenie na konwenty daje mi coraz więcej radości. Może nawet pofatyguję się gdzieś, gdzie mnie jeszcze nie było?


Ale przejdźmy do rzeczy. Tym razem postanowiliśmy pojechać prosto do Poznania (my, czyli ja, Luby, koleżanka G. i koleżanka A.), bo, nie oszukujmy się, tak po prostu wyszło taniej. Nic straconego, i tak bujaliśmy się po konwencie z Serenity i Turelem (oraz resztą ekipy, nieco większej niż w zeszłym roku). Niestety, z kilku zgłoszonych pozycji przyjęto im tylko konkurs warhammeowy, na którym z oczywistych względów mnie nie było. Szkoda, bo na przykład temat o średniowiecznych obyczajach miłosnych zapowiadał się bardzo ciekawie.

Do rzeczy jednak. Mimo, że w Poznaniu byliśmy później niż w zeszłym roku, odpuściliśmy sobie dziką galopadę do akredytacji i po prostu poszliśmy się zameldować w hostelu (tym razem rezerwowanym jakoś na początku stycznia, więc i bliżej terenów konwentu), zwłaszcza, że część ekipy przybyła wcześniej i akredytację miała za sobą. Okazało się, że mądrze uczyniliśmy, bo gdy przyszliśmy jakoś po piętnastej, kolejki już nie było. Niestety, nie było też zestawów konwentowych, więc otrzymaliśmy tylko identyfikatory i skrócony plan imprezy (no i mam mieszane uczucia, bo z jednej strony pełny informator i różne ulotki zwykle nie są mi do szczęścia potrzebne, z drugiej bardzo do nich przywykłam i konwent bez otrzymania na wstępie grubej książeczki ze szczegółowym opisem atrakcji wydaje mi się jakoś tak niewłaściwie rozpoczęty). Organizatorzy chyba źle oszacowali liczbę uczestników, bo zestawów zabrakło nawet dla tych, którzy rezerwowali bilety przez internet, ale akredytowali się późno. Za to wynajęli na potrzeby konwentu większą niż w zeszłym roku powierzchnię, dzięki czemu nie było tak nieziemskiego tłoku.

Taki nietypowy pyrstarter, należący akurat do Serenity. Na zdjęciu brakuje identyfikatora i kości, o których zapomniałam, za to jest starwarsowy komiks, który dostawali tylko twórcy programu. Zwróćcie uwagę na brak ulotek promocyjnych, które jak dotąd dostawałam do każdego konwentowego startera.
W tym momencie mieliśmy trochę czasu wolnego, bo nic interesującego w programie nie znaleźliśmy. Tu mała dygresja - w zeszłym roku narzekałam na to, że ciekawe tematy, mimo że nieliczne, to jeszcze często się na siebie nakładają. Teraz się nie nakładały, ale też było ich zdecydowanie mniej. Organizatorzy chyba postanowili okroić ogólną liczbę godzin przeznaczonych na prelekcje. Nie wiem, czy to był najszczęśliwszy pomysł. Wiecie, z jednej strony rozumiem zamysł - mniej punktów to mniej nakładających się w czasie prezentacji, mniej problemów z zagospodarowaniem sal i teoretycznie ułatwienie konwentowiczom wyboru. Ale uświadomiłam sobie, że jako konwentowiczka zdecydowanie wolę klęskę urodzaju niż niedobór. Wolę mieć problem z wyborem, niż nie mieć alternatywy, jeśli na daną prelekcję nie uda mi się wepchnąć (o problemach z wpychaniem się jeszcze wspomnę). A okienko wykorzystaliśmy na zwiad w hali handlowej (przytomnie większej niż w zeszłym roku).

Po zwiadzie wybraliśmy się na panel "Czy fantastyka naukowa musi być naukowa?", w którym udział brali Maciej Parowski, Antoni Smuszkiewicz i Andrzej Zimniak. Dyskusja była bardzo stonowana - w pewnym momencie stanęło na tym, że najpierw wypadałoby zweryfikować, cóż takiego w fantastyce naukowej jest nauką, później dyskusja podryfowała w kierunku rozgrupowania fantastyki naukowej od fantastyki logicznej. Bardzo podobała mi się definicja fantasy jako baśni logicznie uporządkowanej (czyli miejsca, gdzie spotyka się baśń z science fiction) - wierzcie mi, że profesorowi Smuszkiewiczowi wyszła jakoś zgrabniej. W ogóle panowie rozmawiali dość twórczo i mieli różnorodne poglądy na sprawę, choć w gruncie rzeczy wychodzili z podobnych założeń. Takie panele lubię.

Później mieliśmy w planach jeszcze iść na prelekcję "Erotyka i fantastyka", ale nie udało nam się dopchać nawet w pobliże drzwi (swoją drogą, ciekawe kto wpadł na pomysł, żeby prelekcję nawiązującą do seksu zrobić w mniejszej z dostępnych sal...).  W związku z czym doszliśmy do wniosku, że mamy dość na dziś i wróciliśmy do hostelu.

Oto właśnie prelegentka - Karolina Bąkowska - i jej gwiezdna prelekcja. I bardzo ładny obrazek:)
Sobotę zaczęliśmy wcześnie, albowiem Luby chciał iść na prelekcję "O gwiazdach kataklizmicznych, co w "Star Treku" nawet występowały" o 9.00. Poszłam z nim, bo czemu nie.:) Samego "Star Treka" były co prawda ze dwa slajdy, bo prelegentka skupiła się na naukowej stronie zagadnienia, ale dla mnie to nawet lepiej. Całość prowadzona była bardzo przyjemnie, z interesującą i kolorową prezentacją w tle, było nieco o czarnych dziurach i wybuchających gwiazdach. Przyznam, że wyszłam z sali mądrzejsza, niż weszłam, a tego nie mogę powiedzieć, o wszystkich prelekcjach.

Prosto z sali poszliśmy na dyżur autografowy Teda Chianga, i zdobyłam sobie śliczny autograf (pokażę go niżej. Spotkanie autorskie z tym panem sobie odpuściłam, bo ani jednego z jego opowiadań jeszcze nie czytałam, więc i tak niewiele bym z takiego spotkania wyniosła, a może niepotrzebnie zajmowałabym komuś miejsce (w tym roku pogróżki, że na sale będzie wpuszczane tylko tyle osób, ile jest miejsc siedzących, były egzekwowane dość konsekwentnie). Po zdobyciu autografu poszliśmy polować z aparatem na pyrkonowe cuda i dziwy.

Tak Moreni zdobyła autograf Teda Chianga.:)
Przyznam, że w tym roku miałam mało łowny nastrój, to i zdjęć jest mniej. Część cosplayów była taka sama jak w zeszłym roku, a w zeszłym roku zrobiłam zdjęcia. Dlatego pstryknęliśmy sobie obowiązkowe fotki na Żelaznym Tronie, trochę poszaleliśmy wśród starwarsowych modeli (tu szczególne podziękowania dla Adama Kuleszy:)). I tak się kręciliśmy to tu, to tam (przy okazji czekania w kolejce do tronu popatrzyliśmy sobie trochę na mecz Jaggera, bo akurat się odbywał). Aż do 14.30.

Moreni i jej Luby ze starwarsowymi flintami. Niestety, jeszcze nie dostałam zdjęcia, na którym mizdrzę sie do Yody.;)
O 14.30 miał się bowiem odbyć konkurs wiedzy o smokach, na który ostrzyłam sobie ząbki (i nawet zaciągnęłam Serenity i Lubego). Niestety, konkurs się nie odbył, albowiem prowadzący się nie stawił. I chyba nawet gżdacze nie wiedzieli, co się z nim stało, bo najpierw miał się tylko spóźnić, a ostatecznie nie przyszedł wcale. Do tej pory jestem zawiedziona.

Moreni jako róziowa królowa Westeros.
Prosto z nieudanego konkursu pobiegliśmy na "ABC węglowego szowinizmu" (wiecie, prelekcja tego blogera). Ale też nie udało nam się wepchnąć do sali (choć trzeba przyznać, był postęp. Przynajmniej doszliśmy do drzwi). Za to postanowiłam wziąć udział w konkursie ogólnoliterackim.

Zeszłoroczna pidgeyotto ewoluowała w articuno.
To był mój pierwszy konkurs konwentowy i nawet się odbył.;) Ostatecznie naszą czteroosobową drużyną (w której znajdował się też Luby i wniósł wkład. Każdy z nas wniósł wkład) zajęliśmy drugie miejsce, z czego jestem bardzo zadowolona jak na pierwszy raz (drużyna zwycięska była już na tyle otrzaskana z konkursami, że niektóre pytania pamiętała z poprzednich edycji. A my przegraliśmy o łyżkę i widelec). Rywalizacja w finałowych etapach była zażarta.:) Swoją drogą, gdybyśmy się nie znaleźli na podium, byłoby mi wstyd jako blogerce książkowej.;) Po podziale łupów zostało nam 20 pyrfuntów:


...które z Lubym postanowiliśmy przepuścić na książki (wychodząc z założenia, że kiedy wygraną zdobytą dzięki książkom przeznaczymy na książki, krąg życia zostanie zamknięty).

Takie nagrody sobie wybraliśmy. Ocia, to "Science Fiction" to przez Ciebie.
Po konkursie, trochę spóźnieni, pobiegliśmy na spotkanie z Robertem Wegnerem (w "Pamięć wszystkich słów" przytomnie zaopatrzyłam się już w piątek. To był mój pierwszy zakup. A ci, co się nie zaopatrzyli, będą musieli czekać do maja). Właściwie wpadliśmy na nie w połowie, więc niewiele z niego wyniosłam poza ogólnymi ciekawostkami z procesu twórczego. Za to po spotkaniu Serenity mnie przedstawiła i podobno nawet podobały mu się moje fanarty (mnie osobiście z tego, co narysowałam, podoba się tylko koń). A potem dostałam ten fajny autograf, który pokażę wam pod koniec notki.;)

Moreni głupio zaciesza, bo właśnie dostaje autograf od jednego z ulubionych autorów.
A Luby złapał obiektywem cały oddział Krwawych Szóstek:

Właściwie to bardzo chętnie współpracowali, ale łapanie brzmi bardziej dramatycznie.;)
Po autografach postanowiliśmy pójść na "Małe trolle i wielkie bum, czyli Muminki jako opowieść postapokaliptyczną". Luby przytomnie zajął strategiczna pozycję przy drzwiach już pół godziny przed prelekcją, bo w przeciwnym razie na tę też byśmy nie weszli. Prelegent mówił o tym, co w tytule - jak dla mnie to kolejna interesująca fanowska "teoria spiskowa" (coś jak ta o postwojennych Pokemonach), o tyle ciekawa, ze ukazała się w poważnej pracy naukowej, całkowicie na poważnie (znaczy, ja jednak mam wrażenie, że to był trolling ze strony analizującego cykl amerykańskiego uczonego, obliczony na uzyskanie kolejnego stopnia naukowego. Postmodernizm mocno). Ogólnie prelekcja wypadła bardzo fajnie, aczkolwiek nie aż tak, żeby usprawiedliwiać te dzikie tłumy szturmujące wejście do sali. I opowieściami z Doliny Muminków zakończyliśmy sobotę.

W niedzielę wpadliśmy już tylko na jeden punkt programu, bo trzeba było ruszać do domu. G. i A. poszły oglądać pokazy kendo (Luby w sumie też, tyle że stanowisko zajął piętro wyżej), a ja postanowiłam skorzystać z wymiany książek organizowanej przez portal Lubimy Czytać. Powiem wam, że szału nie było (tzn. nie jest tak, że nie było żadnych fajnych pozycji, problem w tym, że wszystkie je już miałam), ale coś tam udało mi się upolować.

Wymiankowe zdobycze. "Star Carrier" z myślą o Lubym, który bardzo lubi ten cykl, ale jak na razie na własność ma tylko piąty tom (teraz ma jeszcze trzeci), A Crowleya wzięłam trochę na chybił-trafił, bo duży, ładny i były dwa tomy (a ja mogłam zabrać jeszcze akurat dwie książki).
Potem jeszcze tylko postrzelałam sobie tylko kulkami z ASG na konwentowej strzelnicy (fajna zabawa, nawet raz trafiłam. I tak sukces, bo do tej pory nie umiem obsługiwać muszki i szczerbinki) i musieliśmy lecieć na pociąg. Mimo, że Pyrkon nie dał mi takiej dzikiej radości, jak w zeszłym roku, to i tak było fajnie (Wegner! *mniejszeodtrzy* ). Następny przystanek - najprawdopodobniej Copernicon.

Teraz czas na pokaz pyrzdobyczy. Na początek oczywiście autografy:

Autograf Teda Chianga, jak widać.
Autograf Wegnera. I nawet smok jest:D (dostałam go w odpowiedzi na pytanie, czy w Meekhanie będą smoki. I w sumie nie wiem, czy powinnam się cieszyć, bo odczytuję tu sugestię, że to będzie jedyny smok, jakiego powinnam się w tym cyklu spodziewać).
Książkowe pyrzakupy moje i Lubego (jego tylko "Eve" i "Błoto"). Udało mi się zdobyć "Wiosnę Helikonii" i mam już całą trylogię, yay! No i jest Wegner.^^ Małecki był w gratisie, a "Dzikie stwory" za dychę.
Zaczątek kolekcji karcianek. "Serce smoka" kupiłam tylko dlatego, że było ładne i miało smoka w tytule.
Zakupowa drobnica. Victini to tradycyjny konwentowy pokemon (z każdego konwentu sobie jakiegoś przywożę). Kolczyków miałam dwie pary, ale te, które były kompletem do bransoletki, pogubiłam jeszcze na Pyrkonie.;( No i nieśmiertelniki z "Mass Effect" dla Lubego, a dla mnie kubek ze Szczerbatkiem.
Wszystkie pyrzdobycze razem.
A na koniec smok. Bo tak.
PS. Większość zdjęć wykonał Luby.

środa, 22 kwietnia 2015

Nieregularny Karnawał Blogowy #9

Kolejny nieregularny karnawał. Bez wstępów, bo jakoś nie mam głowy. Za to przypomnę, że można zadawać mi pytania o tu: klik!


Wyżebrałam notkę u Kruka! Patrzcie, jaka fajna, no patrzcie!

Gryzipióra notka o rankingach w fantastyce (to w ogóle moje nowe blogowe odkrycie, poczynione dzięki Pyzie:)).

Misiael znowu odkopuje jakieś zapomniane postacie z początków animacji.

Wpis Zwierza o tym, co sobie wyobrażamy, gdy czytamy to chyba najbliższy mi wpis Zwierza ever.

Jak już postanowiłam Serenity ukraść pomysł na notkę, to chyba wypadałoby ją tu zalinkować z grzeczności...;)

Znowu o tym, że ta zachodnia cywilizacja czytnikowa nie zawsze działa tak, jak powinna.

A jak już przy zagranicy jesteśmy, to w Tramwaju nowy cykl notek - na początek o Szwecji. Jest też już notka o Niemczech.:)

Zombie Samurai o tym, że nie umie oglądać seriali. Ja też nie umiem, tylko w przeciwieństwie do niego, do niewielu tytułów mnie ciągnie. Teraz przynajmniej nie czuję się osamotniona.

Pyza znowu fajną notkę wymyśliła i też chcę jej ukraść pomysł, więc chyba wypada ją tu zalinkować.;)

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

"Data ważności" William Campbell Powell

Dawno temu, kiedy jeszcze chodziłam do liceum, wpadł mi w ręce zbiorek opowiadań Wolfe’a.* Nie wszystkie pamiętam, ale kilka wyjątkowo mocno utkwiło mi w głowie. Jednym z nich, tym, które najbardziej podziałało mi na wyobraźnię i dało do myślenia, było „H.O.R.A.R.”. Z grubsza ujmując, mówiło o człowieku, który okazał się być androidem, ku własnemu zaskoczeniu. Właśnie „H.O.R.A.R” miałam z tyłu głowy przez cały czas, kiedy czytałam „Datę ważności”. Co prawda akcja debiutu Powella nie rozgrywa się w czasie alternatywnej (przyszłej?) wojny w Wietnamie, tylko na obrzeżach Londynu a.d. 2049, przez co trochę brak tu ciężaru aktualnych i nośnych politycznie wydarzeń, a bohaterami są nastolatki, a nie żołnierze, ale poruszany temat jest taki sam. I choć może warsztatowo Powell (jeszcze?) Wolfe’owi nie dorównuje, to formę swoim przekazom nadał bardziej przystępną i równie celnie trafiającą do czytelnika.

„Data ważności” to transkrypcja pamiętnika Tani (pozwólcie, że w deklinacji będę używać polskiej odmiany tego imienia, próba odmieniania angielskiego zapisu bardzo boli w oczy), dziewczynki, która w wyniku wypadku dowiaduje się, że jest robotem. Konkretnie teknoidem, czyli robotem skonstruowanym specjalnie po to, żeby zastępował dziecko rodzicom, którzy nie mogą go mieć. Niestety, zła wiadomość jest taka, że teknoidy są tylko wypożyczane i kiedy osiągną osiemnaście lat, producent zabiera je z powrotem. Niemniej, Tanya stara się żyć normalnie i właśnie to życie śledzimy na kartach powieści.

Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się wiele po tej książce. Właściwie, życzyłam sobie tylko, żeby nie okazała się romansem, jakąś odmianą paranormala, gdzie wampira zastąpi android, a to wszystko umoczone w dystopii. Nawet nie przypuszczałam, że będzie więcej niż przeciętna. A jednak.

Pierwszym, co mnie zszokowało, to sposób, w jaki Powell podszedł do problemu. Stworzył niedaleką przyszłość, w której ludzie nagle zaczęli tracić możliwość płodzenia potomstwa, co doprowadziło do zamieszek i w sumie (wraz z postępującym kryzysem energetycznym i ekonomicznym) do wybuchu trzeciej wojny światowej**. W której (rzeczywistości, nie wojnie) rozmnażać się mogą tylko nieliczni, a pozostałym państwo podsuwa syntetyczny substytut dziecka. A potem… osadził akcję w małym miasteczku w Anglii, dodatkowo niczym nie różniącym się od tych, które znamy obecnie (oczywiście w większych miastach wygląda to nieco inaczej, ale różnice polegają raczej na wzroście przestępczości i liczby bezdomnych, niż na pojawieniu się biegających ulicami mutantów). I pozwolił opowiedzieć swoją historię małej dziewczynce. Okazuje się bowiem, że w tej opowieści nie chodzi o ratowanie świata, tylko o jednostkę w nim żyjącą.*** A i sam dystopijny świat miał być raczej pretekstem.

Widzicie, czytając o Tani, wcale nie miałam wrażenia, że czytam o walce o emancypację robotów (a jest pod koniec jeden wątek, dość kluczowy, który autor mógł rozwinąć w tym kierunku. Ale postanowił niekonwencjonalnie pójść w innym), zresztą, jak sądzę, zgodnie z zamysłem autora. Tanya to po prostu nastolatka, która stara się żyć ze swoją innością. Jej inność jest zresztą pozorna, bo tajemnicą poliszynela jest fakt, że ludzkie dzieci można policzyć na palcach jednej ręki, a co za tym idzie, większość kolegów z klasy to też muszą być roboty. Chodzi do szkoły, słucha muzyki, gra na basie i rozgląda się za chłopakami. Mimo, że ma świadomość, że pewnego bardzo konkretnego dnia jej życie się skończy, stara się o tym nie myśleć. Tanya przywodzi na myśl dziecko chore, które żyje w miarę normalnie, ale jednak świadomość nieuleczalnej choroby izoluje je do ludzi, nawet jeśli na zewnątrz nie widać żadnych objawów.****

Wszystko to napisane jest świetnie – autor doskonale oddał styl i psychikę nastolatki (w końcu to jej pamiętnik czytamy). Co prawda taka forma narzuca pewne ograniczenia, na przykład nie można pochwalić się wirtuozerią warsztatu czy pomysłowością formy (nastolatka pisząca pamiętnik w stylu choćby prozy Tokarczuk byłaby bardzo mało wiarygodną i ciężkostrawną postacią), ale z drugiej strony sam fakt, że prostym językiem udało się wzbudzić emocje już wiele mówi sprawności pióra. A Powellowi się udało. Tak sobie marzę, że autor napisze kiedyś książkę dla dorosłych czytelników, a ja będę mogła obserwować, jak rozwija skrzydła.

Myślę, że data ważności to taka idealna książka młodzieżowa, tylko trzeba ją umiejętnie zareklamować. Bo ci, którzy lubią obyczajówki, będą zachwyceni. Tym zaś, którzy lubią lekkie SF (w sensie lekko podane, nie poruszające lekkie tematy typu bitwy kosmiczne), zalecam cierpliwość, bo początek zawiera zaskakująco mało fantastyki. Ale polecam. To jedna z lepszych młodzieżówek, jakie czytałam w tym roku – a z pewnością najlepszy debiut. 

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Uroboros.

Tytuł: Data ważności
Autor: William Campbell Powell
Tytuł oryginalny: Expiration Day
Tłumacz: Maciej Franaszek
Wydawnictwo: Uroboros
Rok: 2014
Stron: 446


* Kompletnie spontanicznie. Teraz raczej miłości do Wolfe’a nie rozumiem. Opowiadania pisał co prawda genialne (przynajmniej niektóre), ale powieści tworzy cokolwiek przekombinowane. wróć
** Autor nazwał ten czas Niepokojem, bo co prawda żadnego frontu nie było, ale jeśli zrzucono bomby atomowe, no to jednak chyba można użyć słowa „wojna”, prawda? wróć
*** Im dłużej czytałam „Datę ważności”, tym bardziej przypominała mi ”Gdzie dawniej śpiewał ptak”. Może nie do końca treścią (choć pod koniec trochę też), ale z pewnością klimatem. Oczywiście trzeba pamiętać, że powieść Wilhelm jednak bierze na warsztat zupełnie inny rodzaj opowieści o indywidualizmie. wróć
**** Autor delikatnie próbuje też poruszać kwestie dyskryminacji, ale raczej się w to nie angażuje. Opisuje raczej drobne złośliwości, jakich Tanya doświadcza, ale nie jest to coś, co można określić mianem poruszania problemu dyskryminacji.wróć

sobota, 11 kwietnia 2015

100 pytań do blogera (po raz kolejny)

Jakieś półtora roku temu w blogosferze była modna zabawa w sto pytań do - też wzięłam w niej udział. Potem modny stał się Ask i nie trzeba już było specjalnych notek, żeby czytelnicy mogli zadać szczere pytania, a blogerzy podbudować swoje ego. Oczywiście też miałam Aska. No właśnie, miałam, bo kilka dni temu postanowiłam go zamknąć. Zwierzem popkulturalnym nie jestem, więc na profilu nic się nie działo, a ja nie lubię mnożyć bytów i rozsiewać nieużywanych kont po internetach.

Dlatego ogłaszam wszem i wobec, że macie oto ostatnią okazję zadać Moreni pytanie!:) (a przynajmniej jedyną i niepowtarzalną okazję zadania pytania w specjalnie do tego przeznaczonym miejscu)

Zabawa, tak jak poprzednio, potrwa miesiąc albo do uzyskania magicznej liczby 100 pytań (nie, żebym spodziewała się ją osiągnąć), na które zdecyduję się odpowiedzieć (pominę pytania wulgarne lub takie, które uznam za zbyt osobiste, ale nie spodziewam się ich otrzymać;)). Wtedy pojawi się notka z odpowiedziami. Oczywiście pytania mogą dotyczyć dowolnej tematyki i można ich zadawać dowolną ilość.

Gdzie można zadawać pytania? Ano tutaj, w komentarzach pod notką. Albo na fanpejdżu bloga na Fejsie - przypnę go później do strony.

Pozostaje więc życzyć miłej zabawy.:)

środa, 8 kwietnia 2015

Czwarty Book Box: kwiecień 2015

Po słabszym lutym i marcu, kwietniowy Book Box znowu zdecydowanie bardziej obfity (co to jest Book Box, można przeczytać tutaj). Mało tego, w marcu Legimi wystartowało z dodatkową usługą, czyli Book Boxem Plus (co oznacza, że akcja musi cieszyć się sporym powodzeniem, bo jej rozwinięcie było zapowiadane tylko w takim przypadku. Mnie akurat ten fakt cieszy). W Book Boxie Plus mamy możliwość za dwukrotnie wyższą kwotę niż w zwykłym Book Boksie (czyli ok. 30 zł) nabyć kody na dwa ebooki. Być może kiedyś skorzystam z tej opcji. Nie teraz co prawda, ale kiedyś.

A co tam mamy w kwietniu? No sporo: jest King (nie najnowszy, ale zawsze), jest poradnik dla bezglutenowców, jest trochę prozy polskiej i szeroko pojętej akcji. I zdecydowanie więcej niż ostatnio tytułów, które chciałabym tu wyszczególnić (pełna lista książek objętych boxem jak zwykle tutaj).

"Obudź się i śnij. Tochorosty i inne wy-tchnienia" Ian R. MacLeod
To byłby murowany faworyt, gdyby nie fakt, że UW zbieram w papierze i akurat w MacLeoda już się zaopatrzyłam. To dość spora cegła, więc ci, którzy zdecydują się na ebooka, pewnie nie pożałują. Swoją drogą, bardzo doceniam konsekwencję, z jaką Legimi w kolejnych Book Boxach dodaje pozycje z Uczty Wyobraźni. Największym hitem byłoby udostępnienie tytułów, których już nie można dostać w papierze, ale obawiam się, że to niemożliwe, niestety...

"Black out" Marc Elsberg
Miałam możliwość otrzymania tej książki do recenzji, ale przyznam szczerze, że przeraził mnie jej rozmiar (napisała osoba, która entuzjastycznie przyjęła "Kroniki Jakubowe") - ponad osiemset stron thrilleru,w dodatku do przeczytania na termin (luźny, ale jednak). Poza tym, za thrillerami nie przepadam, więc takie męczenie się na akord, gdyby książka mi nie podeszła nie wydawało się szczególnie atrakcyjne. Ale ebook to co innego - mały, lekki i za cenę kilkunastu złotych zyskuję sobie możliwość grzebania w tekście dowolnie długo.^^

"Kryształy czasu. Saga o Katanie" część I tomu I Artur Szyndler
Autentycznie rozważam zakup tego. Powstrzymuje mnie tylko brak pewności, czy rzeczywiście chcę wesprzeć autora tak kiepskiej literatury (no i trochę fakt, że część druga tomu pierwszego nie znalazła się w promocji). Niewtajemniczonym wyjaśniam, że książka ta była w zeszłym roku wydarzeniem w światku fantastycznym - zarówno z powodu szumu, jakiego autor wokół niej narobił, jak i dlatego, że jej poziom literacki oscylował w okolicach najniższego kręgu piekieł. Mam zamiar kiedyś to przeczytać w razie napadu głębokiego masochizmu.

"CK-Monogatari" Artur Laisen
Kolejna pozycja z nieczytanego jak dotąd, ale pilnie obserwowanego wydawnictwa Genius Creation (chyba czekam, aż wydadzą jakieś fajne fantasy). Skuszenie mnie na ten tytuł jest raczej mało prawdopodobne, bo thrillery z elementami magii osadzone w realiach wielkiego korpo średnio mnie pociągają, ale warto odnotować fakt pojawienia się tego ebooka.

Tradycyjnie, jeśli coś wybiorę, to dowiecie się o tym z następnego stosika.:)

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

"Clariel" Garth Nix

Cykl o Starym Królestwie przez długi czas pozostawał trylogią, nie licząc oczywiście pojawiających się okazjonalnie opowiadań. Po latach jednak autor postanowił wrócić do tego świata, najwyraźniej zatęskniwszy za nim tak, jak i stosunkowo liczni fani. Z jednej strony podążył szlakiem dobrze znanym – postanowił ukazać młodą dziewczynę (znowu) na rozdrożu, poddaną działaniu sił znacznie potężniejszych niż ona. Z drugiej, obrał dla Clariel zupełnie inną ścieżkę rozwoju.

Clariel jest córką najbardziej utalentowanej złotniczki w kraju i jednocześnie wnuczką Abhorsena (choć ten ostatni fakt raczej nie odgrywa roli w jej życiu). Wcześniej mieszkała na głębokiej prowincji, w pobliżu ukochanego Wielkiego Lasu, lecz rozwój kariery matki wymusił na całej rodzinie przeprowadzkę do stolicy. Niepokorna dziewczyna o naturze samotnika bardzo męczy się wśród murów i konwenansów oplatających wyższe sfery. Z każdym kolejnym dniem zaczyna coraz poważniej myśleć o ucieczce, choćby i wbrew woli rodziców. Jednak sprawy ulegają poważnej komplikacji.

Nix postanowił pokazać czytelnikom obraz innego Starego Królestwa, niż znane im do tej pory i w tym celu cofnął się o sześćset lat. Nie patrzymy już na resztki po dawnej potędze, rozkładającej się na oczach bohaterów. Widzimy królestwo silne i dostatnie, nie nękane przez Zmarłych, nekromantów i istoty Wolnej Magii. Król co prawda jest stary i niedołężny, dawno odmówił sprawowania obowiązków, pogrążony w oczekiwaniu na powrót dawno zaginionej wnuczki, ale szeregowy obywatel nie odczuwa braku władzy. Abhorsenowie od trzech pokoleń nie mieli ani jednego Zmarłego czy istoty Wolnej Magii do zwalczenia, toteż zgnuśnieli całkowicie i zajęli się organizowaniem imprez terenowych (czyli wielkich polowań). To właściwie tyle zmian, bo jeśli chodzi o rozwój technologiczny czy społeczny to sześćset lat nic w tej materii nie zmieniło (choć przyznam autorowi, że do czasu akcji „Sabriel” zaginęło sporo wiedzy magicznej). Z drugiej strony, całkowicie brak tu wzmianek o Ancestriell. Trochę szkoda, mogłyby ubarwić świat przedstawiony (ale niestety, w opowieści, którą otrzymaliśmy, nie ma nawet miejsca, żeby je dodać). Za to mamy kilka elementów, które wzbogacają wiedzę o świecie, a o których nie było mowy wcześniej (i szczerze mówiąc, ataki berserku, które podobno często zdarzają się u ludzi z królewskiego rodu, wyglądają mi na wymyślone specjalnie na potrzeby Clariel. Z drugiej strony, można je ładnie wpasować w przypadek Kerrigora z trylogii…).

Ale przejdźmy może do samej bohaterki, bo nieco się różni od dotychczasowych dziewczyn Nixa. I Sabriel, i Lirael pokornie przyjmowały swój los, postawione przed jego nieuchronnością, wykazując się przy tym niezłomnością i siłą charakteru, a także łamiąc własne ograniczenia. Clariel jest inna. Buntuje się przeciw rzeczywistości i pragnie zrealizować swoje marzenia bez względu na okoliczności (trzeba dodać, że nad jej głową nie wisi żadne przeznaczenie, buntuje się więc nie przeciw siłom wyższym, ale przeciw woli ludzi, chcących nią manipulować i wykorzystać do własnych celów). Zdecydowanie więcej w niej egoizmu niż w znanych dotąd bohaterkach, ale Nix podkreśla, że w dążeniu do tego, co czyni nas szczęśliwymi nie ma nic złego (kluczowe za to są metody i nieuleganie pokusom łatwej drogi). Trochę zanadto upraszcza, szczerze mówiąc. O ile ciekawiej by było, gdyby Aronzo, z którym rodzice chcą wyswatać Clariel, nie był skończonym, zarozumiałym dupkiem, tylko sympatycznym chłopakiem (choć z drugiej strony, nastoletnim odbiorcom mogłoby byś trudno sympatyzować z Clariel, jeśli ta mimo wszystko odrzuciłaby jego zaloty. Względnie odezwałyby się głosy starszych czytelników, że znowu powieść dla młodzieży, gdzie aranżowane małżeństwo jest kreowane na najźlejsze zło bez żadnego powodu. I tak źle, i tak niedobrze).

Szczerze mówiąc, po „Clariel” pozostał mi spory niedosyt – równie chętnie jak jej historię, przeczytałabym opowieść o Belu (chłopaku, koniec końców okazującym się pierwszym od trzech pokoleń Abhorsenem z prawdziwego zdarzenia) czy zaginionej księżniczce. Ale jeśli opowieść otwiera więcej szlaków niż zamyka i jeszcze sprawia, że chciałoby się nimi podążyć, to jest to raczej zaleta, prawda?

PS. Odnośnie smoka na okładce – rzeczywiście pojawia się w książce. I jakkolwiek bestia wygląda całkiem ciekawie, tak jej wątek mnie rozczarował. Wolę chyba, gdy autor pozostaje przy zwierzętach futerkowych.

PS.2. Nix w posłowiu zapowiada kolejną książkę, tym razem kontynuację trylogii (mam nadzieję, że jak już ją wreszcie napisze i dostaniemy polskie wydanie, będzie ono wzbogacone o opowiadanie, którego wątki rozwija). Czekam niecierpliwie.

Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Literackiego.
Tytuł: Clariell
Autor: Garth Nix
Tytuł oryginalny: Clariel. The Lost Abhorsen
Tłumacz: Agnieszka Kuc
Cykl: Stare Królestwo
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok: 2015
Stron: 496

środa, 1 kwietnia 2015

Stosik #66

Marzec był miesiącem bardzo obfitym w zdobycze, choć się nie zapowiadało (ale szczerze mówiąc, nigdy się nie zapowiada. A potem kończę z hałdą książek). Nie przedłużając, chwalę się.:)


Na samej górze prebook "Clariel" od Literackiego, której recenzja miała się ukazać w zeszłym tygodniu, ale nie wyszło (nic to, ukaże się po świętach). Pod nim pięć pozycji od GW Foksal. "Przybysze" to oczywiście fantastyka, mam nadzieję, że okaże się nieco mniej młodzieżowa, niż wskazuje na to opis z okładki. Jeśli chodzi o "Biegaczkę", to liczę na opowieść o kobietach (marzy mi się coś w stylu Fannie Flagg, ale nie będę wybrzydzać). "Krew aniołów" uznałam za interesująca młodzieżówkę (tym bardziej, że autorka pojawiła się w "Krokach w nieznane") i mam nadzieję, że się nie zawiodę. Szczególnie ciekawi mnie motyw pszczeli w powieści. "Teoria niegrzecznej dziewczynki" znalazła się tu w ramach odchamiania (wiecie, ambitna literatura, te sprawy - żeby nie było, że tylko rozrywkową a lekką prozę czytuję). A "Analfabetka, która potrafiła liczyć" to pójście za ciosem po "Stulatku, który wyskoczył przez okno i zniknął". Liczę na powtórkę z rozrywki.

"Zły jednorożec" też jest do recenzji, od wydawnictwa CzyTam. To co prawda literatura dziecięca, ale niezwykle mnie fascynuje - zapowiada zdecydowanie nowatorskie podejście do jednorożców. Choć przyznaję, okładka może zniechęcać (mnie się podoba, ale nie jest to estetyka książek dziecięcych, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni).

Do samego dołu to już zakupy (no, z jednym wyjątkiem). "Historia kotów" to efekt wizyty w sempiku - zakup całkiem spontaniczny, choć akurat tę książkę chciałam mieć, odkąd tylko ją zobaczyłam (poszłam na rekonesans w dziale artystycznym, którego efekty można będzie podziwiać w piątek na moim drugim blogasku. Oraz stwierdziłam, że sklepik artystyczno - handmadeowy po drugiej stronie ulicy jest o niebo lepiej zaopatrzony, choć akurat papiery ryżowe w sempiku mają lepsze). "Wyprawa skrytobójcy" to największy zakup z Arosa (ma dziwny, zielonkawy odcień okładki. Wasze też?). A że na Arosie akurat promocja, a ja postanowiłam zacząć zbierać Pratchetta, to dorzuciłam jeszcze "Na glinianych nogach" i "Bogowie, honor, Ankh-Morpork". "Nomen omen" za dychę wygrzebałam z koszyka z tanią książką w Carrefourze. Tyle samo dałam za powieść Safak, tyle że w księgarni - chyba z okazji dnia kobiet mieli mnóstwo tytułów tej autorki w podobnych cenach. Pewnie wzięłabym więcej, ale zdroworozsądkowo postanowiłam nie wydawać zbyt wiele na autorkę, której nie znam (a nuż się nie spodoba). "Czarne mleko" wyglądało najbardziej interesująco. A "Uczta Lodu i Ognia" to prezent z okazji Dnia Kobiet od Lubego (złośliwa bestia z niego, wie, że nie cierpię gotować...).

Z boku stosu głównego przycupnął Kundel, żeby się pochwalić ebookowym "Cieniem wiatru" od Muzy, też do recenzji. Dla mnie bomba, bo to jedna z tych książek, które chciałam przeczytać, ale niekoniecznie byłam pewna, czy chcę, żeby mi zajmowały miejsce na półce. Teraz mam własny egzemplarz w kundlowym brzuchu.^^ Za to z Book Boxa w marcu postanowiłam jednak nie brać niczego. Nieufność wygrała z ciekawością.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...