Gdy ktoś pyta o anioły w polskiej fantastyce, to na myśl od razu przychodzi jedno nazwisko: Kossakowska. Bardzo lubiłam te jej anioły, potężne, ale jednocześnie po ludzku słabe i kruche wobec wieczności. W „Siewcy Wiatru” mieliśmy okazję poznać arystokratów Nieba, Świetlistych, tych, których Pan szczególnie ukochał i pobłogosławił im. W „Zbieraczu Burz” nacisk kładziony jest na anioły dnia codziennego, pospolite Ptactwo Niebieskie – co jest najwyraźniej widoczne w drugim tomie powieści. I byłoby to miłą odmianą, gdyby nie fakt, że czytelnikowi ciągle towarzyszy wrażenie, że skądś to zna.
Daimon Frey, pełniący zaszczytną funkcję Abbadona, Anioła Zagłady, Tańczącego na Zgliszczach itd. liże rany po ciężkim starciu z przyjaciółmi. Cóż, chyba raczej byłymi przyjaciółmi, skoro ci uznają go za wariata i używają wszelkich środków, aby go zamknąć w niebiańskim domu bez klamek. A środki mają zaiste imponujące, jak na archaniołów przystało. Toteż Freyowi nie pozostaje nic innego, jak przechodzić rekonwalescencję w ziemskim przytułku dla uchodźców z Głębi, Nieba i Limbo. Tymczasem Lucyfer, pan Otchłani podejmuje bardzo trudną decyzję. Musi to zrobić sam, gdyż jego doradca i najbliższy przyjaciel ugania się po Ziemi za panienkami i ma w głębokim poważaniu, że jego formalny zwierzchnik akurat go potrzebuje. A Lampka bardzo kiepsko sobie radzi z polityką, zwłaszcza, kiedy trzeba wypuścić nicość z lochu… A nad tymi wszystkimi radosnymi obrazkami unosi się widmo zagłady Ziemi…
Cóż, w zasadzie nie powinnam się czepiać, mamy tu przecież wszystko, co fani Kossakowskiej lubią: anielską arystokrację zgnębioną obowiązkami, życie pracowników niskiego szczebla na Ziemi (chociaż to akurat jest ciekawa nowina), akcję, pogonie, pojedynki niszczycielskich sił. A wszystko opisane barwnie i żywo. Autorka nawet zwróciła więcej niż zazwyczaj uwagi na psyche swoich podopiecznych. I byłoby w zasadzie pięknie i kolorowo, gdyby nie pewien drobny szczegół.
Konstrukcja powieści jest wręcz bliźniaczo podobna do „Siewcy Wiatru”: ten sam schemat, nawet część wplątanych w wydarzenia bohaterów się powtarza. A nowinki wprowadzone przez autorkę nie zacierają niestety uporczywego wrażenia, że to wszystko już kiedyś było. Teraz jednak dostaliśmy fabułę rozbita na dwie części, co wyraźnie szkodzi dynamice zdarzeń: przez ponad połowę drugiego tomu dzieje się niewiele i momentami czytelnik się nudzi. W przypadku wydania jednotomowego byłaby to jedynie przyjemna przerwa między jednym żwawym do bólu epizodem a drugim. A tak mam wrażenie, że tomowi drugiemu brak równowagi.
Osobiście mam uraz do autorki za konstrukcję postaci kobiecych. Już pal licho, że najsympatyczniejsza w tym odcinku jest ociężała umysłowo, kaleka demonica, która służy głównemu bohaterowi li tylko do opatrywania ran i wywołania refleksji, że świat nie jest taki zły, skoro stworzenie tak skrzywdzone przez los może mieć w sobie tyle dobra. Już niech będzie, że kobiety w tym cyklu dzielą się na niewinne i naiwne oraz rządne władzy, zimne suki. Ale Hii darować nie mogę. Jako jedyna zdawała się być czymś więcej niż papierową, biuściastą figurką, aż tu nagle okazuje się, że nie. Autorka postanowiła z niej zrobić bezmózgą, rozkapryszoną lalę, która daje sobą manipulować jak trzylatka (zarzut tyczy się głównie tomu poprzedniego, ale uwypuklają go żałosne próby rehabilitacji postaci w tomie drugim). Całość jest o tyle niestrawna, że całkowicie przekreśla całą psychologię półanielscy, jaką dostaliśmy w „Siewcy Wiatru”, żeby potem starać się do niej w nieudolny sposób wrócić. A żeby było śmieszniej, epizod ma dla fabuły znikome znaczenie.
A teraz być może was zaskoczę: mimo tych wszystkich narzekań uważam, że książkę warto przeczytać. Nie jest to co prawda literatura wysokich lotów (a i dużo lepsze powieści Kossakowskiej maiłam okazję czytać), ale fajna rozrywka na trzy wieczory – jak najbardziej. Zwłaszcza, że wieczory robią się coraz dłuższe.
Tytuł: Zbieracz Burz" tom 2Autor: Maja Lidia Kossakowska
Cykl: Daimon Frey
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2010
Stron: 414