Od razu na wstępie zaznaczę: to nie jest recenzja. Nie umiem pisać recenzji filmów i moje notki o nich nigdy nie są recenzjami. Ta nie jest nawet bardziej. Będzie nieobiektywnie, trochę fangirlowo (nie żebym fangirlowała szczególnie Godzilli, po prostu tulę do fanowskiego serduszka wszystkie wielkie jaszczury), a jako że film jest tylko kilka dni po premierze, to postaram się nie sadzić za dużo spoilerów odnośnie fabuły, a przynajmniej wyraźnie je oznaczać. Za to będzie sporo odnośnie kreacji samego Godzilli, więc jeśli ktoś chce mieć niespodziankę, jaką genezę z przyległościami wymyślili twórcy, to uczciwie ostrzegam, że nie jest to notka dla niego.
Od dawna wiadomo było, że w najnowszym „Godzilli” twórcy zechcą powrócić do korzeni (przynajmniej wizualnie), żeby broń Boże nie kojarzył się z nieudaną próbą rebootu serii z 1998 roku. (Tu zrobię małą dygresję z niepopularną opinią – osobiście uważam, że Zilla był całkiem sympatycznym wielkim jaszczurem. Problem w tym, że zdecydowanie nie był Godzillą. A ten fakt był jednym z najmniejszych problemów filmu – jak kiedyś znajdę w sobie odpowiednią ilość masochizmu, żeby znowu go obejrzeć, to zrobię o tym notkę). Jednocześnie nie można też było wrócić do uświęconej tradycji gumowego kostiumu – takie rzeczy to raczej w niskobudżetowych produkcjach dla fanów, bo widownia blockbusterów wymaga teraz CGI na wysokim poziomie. I w sumie bardzo dobrze, bo, przynajmniej dla mnie, większość tych japońsko-gumowo-kostiumowych tytułów jest całkowicie nieoglądana. Mniejsza, że ich plastikowa estetyka boli mnie w oczy – to się z odpowiednim nastawieniem da przeskoczyć. Gorzej, że scenariusze są często tak absurdalne i pogmatwane, że śledzenie historii zwyczajnie męczy widza, a przerwy między walkami potworów są zbyt długie, żeby jej nie śledzić.
Nowy Godzilla jest prześliczny. Formą nawiązuje do swoich japońskich protoplastów, jednak jest wolny od dysharmonijności budowy i ciężkiego, niezgrabnego kroku, który był wymuszany przez gumowy kostium (nie ma też czegoś, co zawsze wprawiało mnie w niepohamowaną wesołość – spazmatycznie majtającego na żyłce ogona). Co prawda jest przysadzisty i masywny, ale tylko o tyle, o ile to konieczne. Porusza się również z gracją (o ile w przypadku czegoś o wadze kilku tysięcy ton w ogóle możemy mówić o gracji), na nogach bardziej słoniowych niż teropodzich. Wraz z, zaryzykuję stwierdzenie, sympatycznym pyskiem wzorowanym trochę na dalekowschodnich smokach (ale to już i Japończycy robili) i inteligencją w spojrzeniu sprawia to, że widz widzi raczej pierwotnego tytana, a nie kolejnego potwora do eksterminacji czy problem do rozwiązania. Gdzie tam do król potworów kaiju z „Pacific Rim”, z ich owadzimi, rybimi i ropuszymi elementami, wprowadzającymi dysharmonię w budowie (oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że akurat w „Pacific Rim” rolę tytanów odgrywały mechy, więc potwory musiały być zdyskredytowane już na poziomie wyglądu; w „Godzilli” podobny zabieg zastosowano wobec MUTO – po polsku GNOLi (i nie mówcie, że tłumacz się nie postarał, mnie to słowotwórstwo ubawiło) – które przybrały kształty pajęczo-owadzie).
|
Czyż nie jest piękny? |
Jedyne co mi w kreacji nowego Godzilli nie pasuje, to uzasadnienie jego pojawienia się (uwaga, to jest miejsce gdzie zaczynają się spoilery co do genezy potwora, ale nie fabuły. Jak się skończą, to dam znać). Rozumiem chęć odejścia od atomowych początków – w 1998 roku próbowano przy nich pozostać, jednocześnie odżegnując się od udziału USA w tym procederze i wyszło coś śmiesznego ponad miarę i wyobrażenie. Z resztą, z bombami nad Japonią rozliczył się już film z lat pięćdziesiątych i chyba w produkcji ściśle komercyjnej nie ma po co do tego wracać (choć subtelne nawiązania są i chwała twórcom za to). Jeśli już w ogóle coś ma być kojarzone z bombą atomową, to raczej MUTO – wszak jeśli o konsekwencje wybuchu chodzi, to współczesnych widzów bardziej przerazi impuls elektromagnetyczny, niźli radioaktywny opad, bo perspektywa siedzenia w zamknięciu jest im mniej groźna niż całkowite odcięcie od elektroniki. Z drugiej strony zagłada nuklearna nie jest tym, czego obawia się teraz społeczeństwo – tutaj lepiej celować w szeroko pojętą katastrofę ekologiczną. I do tego nieudolnie nawiązują twórcy. Tak nagłe pojawienie się wielkich potworów dr Serizawa (grany przez Kena Watanabe) próbuje powiązać z arogancją człowieka wobec środowiska naturalnego – ma to być jakaś lekcja pokory. Sęk w tym, że film nie sugeruje, jakoby któreś z ludzkich poczynań były bezpośrednią przyczyną powstania MUTO (no dobrze, jest wątek z wydobyciem uranu, ale jest absurdalny na tak wielu poziomach i tak słabo zaznaczony, że widz zapomina o nim jeszcze zanim skończy się film). Z jednej strony to dobrze – bardziej nachalna sugestia wyszłaby kiczowato i tandetnie, ale z drugiej w obecnej formie proekologiczne wstawki wydają się nie na miejscu. Także lichutkie jest tłumaczenie wyżej wspomnianego doktora, dlaczego właściwie Godzilla przyszedł walczyć z MUTO – mianowicie ma on być jakimś strażnikiem równowagi czy też głównym drapieżnikiem. To drugie miałoby ręce i nogi, bo wielki jaszczur, wyczuwszy konkurencję do źródeł promieniowania mógłby się jej pozbyć profilaktycznie, ot tak, jak lwy pozbywają się hien (ludzi za konkurencję nie uważa, toteż zostawia ich w spokoju). To pierwsze też by miało rację bytu, gdyby twórcy bardziej niż tylko przypuszczalnie rozumnym spojrzeniem podkreślili inteligencję bestii. A tak stoją w niebezpiecznym rozkroku nad coraz większą szczeliną i albo zdecydują się przeskoczyć na którąś stronę, albo wpadną. Trzeciej opcji nie ma.
Wróćmy jednak do zagadnienia, skąd, jeśli nie z prób nuklearnych, wzięła się stumetrowa fauna. Otóż są to zwierzęta prehistoryczne żywiące się promieniowaniem, które kiedyś na ziemi było znacznie większe niż teraz. A jak spadło, zwierzaki zeszły do podziemia, żerować na energii płynnego jądra. W sumie nie jest to pomysł bardziej absurdalny niż nagle otwierające się na dnie oceanu wrota do innego świata, ale musze się troszkę nad nim popastwić, inaczej nie byłabym sobą. Bo wiecie, może się nie znam, ale z tego, co pamiętam, to promieniowanie na Ziemi było większe wtedy, kiedy nie było atmosfery (pomijając hipotetyczny epizod wymierania ordowickiego, no ale właśnie dlatego było ono masowym wymieraniem), a wtedy też formy życia były raczej proste. I w sumie brak atmosfery by się nawet zgadzał – w końcu na tych wielkich głębokościach, gdzie można czerpać z jądra też raczej nie ma czym oddychać, ale trzeba by odpowiedzieć na pytanie, skąd w takim razie wzięła się ta mega fauna. Całkiem bez złośliwości obstawiam, że przyleciała z kosmosu. Może ktoś wykorzysta ten pomysł w następnym odcinku.;) (tu kończą się spoilery kosmologiczne)
Ja tu sobie gadu gadu, notka ma już półtorej strony, a tymczasem o samym filmie nie powiedziałam zbyt wiele. Cóż, chyba nie będę zbyt dobrym źródłem informacji – tego typu filmy oglądam po to, żeby ponapawać się widokiem walczących, pięknie animowanych potworów i większość z tego, co pojawia się między nimi traktuję jako nużący zapychacz. Toteż o poziomie gry aktorskiej się nie wypowiem, ale skoro nie bolały mnie od niej zęby, to chyba ujdzie. Mogę się wypowiedzieć o muzyce. Alexandre Desplat stworzył coś, co idealnie pasuje do obrazu – tak idealnie, że w oderwaniu od niego traci cały urok. Dodatkowo mam wrażenie, że ścieżka dźwiękowa była mocno inspirowana starymi filmami o potworach, momentami wydaje się po prostu uwspółcześnionymi kawałkami z lat pięćdziesiątych. I choć nie ma potencjału, żeby zagościć w moich słuchawkach, to nie wyobrażam sobie lepszego podkładu dla króla potworów.
Jakość zdjęć trochę trudno mi ocenić – wybrałam się na seans 3D i to był błąd. Pomijając już fakt, że samych scen, w których to 3D widać jest jak na lekarstwo (największe wrażenie na mnie wywarły… papierowe lampiony. Powtórka z rozrywki z „Zaplątanych”…), to kolory były nieco przytłumione i trudno było mi się skupić na detalach potworów. Niemniej, sceny z ich udziałem nieodmiennie zachwycały, a finałowa walka to wizualnie (i choreograficznie, zwłaszcza końcówka) cud, miód i orzeszki.
|
Tych kilka scen w kurzu i pyle nakręcono chyba tylko po to, żeby nie pokazując niczego, móc pokazać coś w zwiastunach, . |
Uwaga, ciężkie spoilery (naprawdę, bardzo bardzo).
Na koniec chciałabym napisać o kilku momentach fabuły, które osobiście traktuję jak najsmaczniejsze czekoladki z bombonierki. Pierwszym z nich jest krótka scenka zalotów MUTO (bo mamy dwa, samca i samicę. I jest nawet dymorfizm płciowy, tak bardzo owadzi. Z resztą, dla mnie MUTO już na zawsze pozostaną przerośniętymi cykadami) – nie wiem jak o mnie świadczy fakt, że zaloty dwóch kilkudziesięciometrowych robali z bombą atomową w charakterze podarunku dla panny młodej uważam za absolutnie urocze, ale uważam. Gdy patrzyłam na tę króciutką scenkę zalała mnie taka fala słodkości, jak na widok puchatych kotków z Internetu. Poluję na gifa z całą sceną – ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?
Druga rzecz to zakończenie. Należę do osób, którym zawsze jest smutno, kiedy Dratewka zabija smoka, a Luke Skywalker spuszcza stalową gródź na łeb pieszczoszka Jaby. Dlatego tym bardziej cieszy mnie, że Godzilla tym razem nie pada trupem. Mało tego, zostaje całkiem dosłownie nazwany bohaterem. I jak na przyzwoitego bohatera przystało, po kilku dramatycznych scenach, odpływa nieniepokojony w kierunku niedawno wzeszłego słońca. Mam nadzieję, że scenarzyści zdecydują się utrzymać ten trend – wtedy zostanę prawdziwym fangirlem (kogo ja próbuję oszukać…).
Koniec straszliwych spoilerów.
A tak w ostatnim akapicie – słowo podsumowania, bardzo krótkie. Jeśli podobał się wam „Pacific Rim”, pędźcie chyżo do kina. Jeśli nie macie zdania o „Pacific Rim”, ale lubicie efektowną rozwalankę i dużo animowanych stworów na ekranie, też pędźcie. Ale jeżeli „Pacific Rim” uważacie za miałki, pusty i nużący, zostańcie w domu, szkoda waszych pieniędzy. „Godzilla” też się wam nie spodoba.
"Godzilla"
reż. Gareth Edwards
Legendary Pictures, Warner Bros
2014