Solaris ma dryg do wydawania serii, które stają się kultowe. A to „Kroki w nieznane”, a to „Rakietowe szlaki”… ale najbardziej chyba znaną wśród miłośników fantastyki, największą i najbardziej kultową jest, zakończona już, „Klasyka Science Fiction”. Uważam, że zapoznanie się z pozycjami z tych serii (niekoniecznie wszystkimi, bądźmy rozsądni) jest obowiązkiem każdego, kto uważa się za miłośnika fantastyki. Szczerze mówiąc, nigdy nie byłam na tyle ambitna, żeby chcieć przeczytać wszystkie tytuły, które się w niej ukazały (sądzę, że niektóre z nich mogłyby się okazać całkowicie niestrawne), ale co bardziej interesujące sobie nabyłam (w czym pomogła mi pewna olsztyńska tania księgarnia. No i pozostaję nieutulona w żalu po konfrontacji z faktem, że „Wiosna Helikonii” jest już kompletnie nie do zdobycia). Pierwsze na liście było „Gdzie dawniej śpiewał ptak” Kate Wilhelm.
Powieść mimo czterdziestki na karku całkiem zgrabnie wpasowuje się w obecne wydawnicze klimaty (choć rok temu wpasowałaby się jeszcze zgrabniej). Nie wiem, czy bardziej świadczy to o ponadczasowości tematyki, czy o powtarzalności trendów, ale my nie o tym. Otóż powieść Wilhelm traktuje o końcu świata (który sam w sobie nie jest najważniejszy) i to z takich, w których działano wedle zasady dla każdego coś miłego. Mamy więc jednocześnie i zmiany klimatyczne (z bonusem w postaci światowego głodu), i wyczerpywanie paliw kopalnych, i epidemie wyniszczające zarówno ludzi, jak i zwierzęta czy rośliny, i punktowo nawet zagładę nuklearną. A jako ta wisienka na torcie – zanik płodności u wszystkich kręgowców bardziej złożonych od ryb. Brakuje tylko zombie. Niemniej, akcja nie skupia się na szarych Kowalskich (czy Smithach, boć to przeca w Ameryce) rozpaczliwie próbujących przetrwać w ekstremalnych warunkach. Skupia się na grupie naukowców, którzy postanowili zadbać o to, żeby jeśli nie konkretni ludzie, to chociaż ludzkość przetrwała. Jako że należą do zamożnej (i bardzo licznej) rodziny, wybudowali w górach ośrodek, umeblowali sobie laboratorium stosunkowo tanim sprzętem z demobilu i walczą. A nawet w pewnym sensie udaje im się zwyciężyć. O konsekwencjach tego zwycięstwa właśnie najwięcej w powieści napisano.
„Gdzie dawniej śpiewał ptak” nie zdezaktualizowało się ani trochę pod względem czysto technicznym. Wilhelm posługuje się piórem z charakterystycznym dla lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (i sześćdziesiątych troszkę też, jak pokazuje przykład Le Guin) precyzyjnym minimalizmem. Nie rozdrabnia się na opisywanie pomniejszych konfliktów i intryg, portrety psychologiczne buduje tylko najważniejszym bohaterom, pozostałych załatwiając niezbędnymi szkicami z kilku kresek. I to się sprawdza. Z drugiej strony, człowiek od razu wie, że ma do czynienia z powieścią idei, a nie bohaterów. Bohaterowie najwyżej mogą być narzędziami wprawiającymi w ruch idee. I tak mimo śledzenia poczynań istot, które mają imię, nazwisko i osobowość wiemy, że tak naprawdę czytamy o ścieraniu się dwóch modeli społeczeństw, z których "być" jednego oznacza "nie być" drugiego. I z których jedno, moim skromnym zdaniem jest skazane na porażkę nawet jeśli wyeliminuje konkurencję.
Tutaj chciałabym napisać słów kilka o tych dwóch ideach społecznych. Wilhelm bowiem nie poszła na łatwiznę i nie dokonała podziału na ideę słuszną i niesłuszną, coby czytelnik się nie przemęczał, od razu wiedząc, komu ma kibicować. Jak wygląda nasza organizacja społeczna w swojej najlepszej odsłonie (czyli niewielkiej, zgranej społeczności, w której każdy robi co w jego mocy, żeby wszystkim żyło się lepiej) mniej więcej wiemy, więc autorka tylko sygnalizuje, że właśnie z czymś takim mamy do czynienia, nie siląc się na zbędne opisy, za to dorzucając kilka konfliktów, aby obraz nie okazał się nazbyt sielankowy. Natomiast budując obraz społeczności klonów, znacznie bardziej się przyłożyła, zależało jej bowiem na tym, aby był obcy, ale trójwymiarowy i również nie pozbawiony zalet. W moim przypadku ten zabieg zadziałał perfekcyjnie. Bo oto otrzymaliśmy obraz społeczności połączonej paratelepatyczną siecią, pozwalającą reagować w razie gdyby jednemu jej członkowi działa się krzywda. Grupy również całkowicie odrzucającej przemoc fizyczną, podejmującej wszelkie decyzje demokratycznie i pozbawionej irracjonalnych ograniczeń obyczajowych. To niezaprzeczalne zalety. Jednocześnie ma i ta społeczność, tak jak i nasza, swoje mroczne strony i ułomności (do największych należy traktowanie reproduktorek, czyli płodnych kobiet, które z niewyjaśnionych przyczyn były izolowane od społeczności. Co jest dziwne, bo na dobrą sprawę autorka nie podała żadnych po temu powodów, a do pragmatyki klonów nie pasują proste uprzedzenia czy zabobon. Skoro i tak nie wychowywały dzieci, równie dobrze mogły być izolowane na czas ciąży lub porodu, a później wracać do swoich klonowych rodzin). Umysłowa więź ma ograniczony zasięg, a odłączenie od niej jest doznaniem bardzo nieprzyjemnym, dlatego też ludzie klony bardzo źle znoszą samotność i przebywanie w małych grupach, co skutecznie utrudnia badanie nowych terenów. Przeraża ich też dzika przyroda, choć właściwie nie wiadomo, dlaczego. Z pokolenia na pokolenie coraz bardziej brakuje im kreatywności, a w warunkach niedoboru nieumiejętność rozwiązywania nagłych i nowych problemów to praktycznie wyrok. Czytając o nich miałam wrażenie, że idealnie pasują do zaawansowanej cywilizacji – takiej, jaką mamy teraz, gdzie większość zajęć nie wymaga kreatywności, znoszenie dużego zagęszczenia jest koniecznością a wyeliminowanie przemocy byłoby zbawienne. (Oraz, prawdopodobnie całkiem niezamierzenie, autorka z psychologią późnych pokoleń klonów bardzo ładnie trafiła w to, co obecnie nauka mówi o psychologii neandertalczyków. Tak sobie myślę, że gdyby odjąć te telepatyczne wstawki, mniej więcej tak mogłaby wyglądać ich wysoko rozwinięta cywilizacja - pragmatyczna, pozbawiona wyobraźni i sztuki) Za to kompletnie nie pasowali do warunków postapokaliptycznej rekolonizacji.
Mamy też bohaterów jednostkowych. W każdej części (bo książka dzieli się na trzy) jest nim wizjoner-rewolucjonista: naukowiec, którego przełomowe prace zapewniają nowych członków kolonii nawet wtedy, kiedy wszyscy ludzie stają się bezpłodni. Kobieta, która dzięki dalekiej wyprawie zaczyna znowu doceniać wartość indywidualności. Młodzieniec, pierwszy od wielu pokoleń taki, jak jego przedapokaliptyczni przodkowie. Każde z nich jest na swój sposób tragiczne, każde w końcu odchodzi, bo ostatecznie nie jest w stanie dalej żyć w tym otoczeniu. Pierwszy przegrywa. Drugi ucieka. Ale trzeci zwyciężą.
I jest tak, że w jakimś stopniu mnie ta powieść rozczarowała, bo renoma serii sprawiła, że spodziewałam się nie wiadomo jakich specjałów, a dostałam „tylko” świetną powieść (chyba liczyłam na fenomenalną i zjawiskową w jednym). Ale z drugiej strony – to jednak jest coś, co wykracza poza ramy literatury czysto rozrywkowej. Coś, co daje do myślenia i pobudza do intelektualnego wysiłku. Coś, co powinno być wspominane i czytane częściej, bo jakoś niepokojąco pasuje do współczesności. Więc przypominam. I czytam.
Tytuł: Gdzie dawniej śpiewał ptak
Autor: Kate Wilhelm
Tytuł oryginalny: Where Late The Sweet Bird Sang
Tłumacz: Jolanta Kozak
Wydawnictwo: Solaris
Seria: Klasyka Science Fiction
Rok: 2007
Stron: 282