O antologii wydawanej przez sekcję literacką Śląskiego Klubu Fantastyki dowiedziałam się z jednej z fejsikowych grup. Sama inicjatywa mnie cieszyła, bo uważam, że dobrze dla literatury jest, jeśli młodzi autorzy mają okazję zadebiutować jakimś opowiadaniem, a prasy branżowej, w której mogą to zrobić, nie ma zbyt wiele. Tym samym nie potrafiłam odmówić, kiedy odezwała się do mnie jedna z redaktorek antologii z propozycją zrecenzowania tejże.
W skład antologii wchodzą opowiadania zwycięzców konkursu zorganizowanego przez ŚKF – niektórzy to debiutanci, inni krótką formę już gdzieś kiedyś publikowali, a niektórzy to i powieść mają za sobą. Jest też jedno nazwisko zza granicy, uznanego autora opowiadań (u nas praktycznie nieznanego, niestety). Pozwólcie, że teraz pochylę się nad każdym tekstem z osobna.
Zbiór otwiera opowiadanie amerykańskiego gościa antologii, Beniamina Rosenbauma. I chyba nie ma co owijać w bawełnę: „Przyjmujący nowe” to tekst, który z całego zbioru podobał mi się najbardziej. Fabularnie to opowieść o pewnym młodziku, który podejrzanie prędko awansuje w hierarchii swojego cechu, aby na końcu odkryć, co w tym podejrzanego. Proste, prawda? Tyle że nie do końca. Po pierwsze, wszyscy bohaterowie należą do rasy obcych o fascynującej biologii (tak, wiem, zboczenie zawodowe. Cóż poradzę?). Autor stworzył obcych przechowujących wspomnienia i elementy osobowości w specjalnym gatunku symbiontów – jakież to pole do rozważań! (bo któż tu jest rasą rozumną właściwie?). A żeby było jeszcze ciekawiej, cech, o którym wspomniałam na początku, to rzeźbiarze bogów – pomniki, które tworzą, stają się pełnoprawnymi bóstwami. Jakież pole do intryg i nadużyć! Uwielbiam teksty, które zostają mi w głowie na długo po tym, jak skończę lekturę, które mogę w myślach obracać i rozkładać na czynniki pierwsze jak budowlę z klocków lego. „Przyjmujący nowe” jest właśnie takim tekstem.
„Chirurg” Anny Hrycyszyn to z kolei tekst bardzo poprawny – nie mylić z przeciętny. Pomysł na wykorzystanie motywu tzw. „filipińskich chirurgów” jest dość ciekawy, a na oryginalności zyskuje jeszcze poprzez osadzenie akcji w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Opowiadanie jest napisane poprawnym językiem, ma bardzo poprawną pointę i czyta się je z poprawną przyjemnością, ale brak mu iskry, niestety. Mimo to chętnie przeczytałabym inne teksty autorki w poszukiwaniu tejże iskry. Wierzę, że może się pojawić.
„Kary i żywioły” Jesiona Kowala to chyba nie jest opowiadanie dla mnie. Właściwie (co nawet zasugerowano we wstępie) jest dla miłośników Szekspira. Cóż, mam wrażenie, że aby zrozumieć tekst, niezbędna jest znajomość „Burzy”. Nie znam jej, więc może w tym momencie zakończę rozważania nad fabułą. Nadmienię tylko, że jest to chyba autor z najbardziej charakterystycznym językiem w całym zbiorze. Ale nie wiem, co o tej charakterystyczności myśleć.
„Korona Północy” Anny Aleksandrowicz to opowiadanie, do którego mam stosunek ambiwalentny. Bo od strony emocjonalnej kompletnie do mnie nie trafiło, a w przypadku krótkich form lubię, kiedy jednak w emocje uderzają. Ale od strony rozumu, czysto analitycznej – to jest majstersztyk. Pomysł jest interesujący (i zaskakująco rzadko eksploatowany), autorka bowiem postanowiła zmierzyć się z motywami mitologicznymi. Postanowiła pokazać, jak umierają bogowie w miejscu i czasie, kiedy nikt już w nich nie wierzy, kiedy taki bóg spędza wieczność z kobietą (niegdyś śmiertelną), co do której jest świadomy, że nigdy nie odwzajemniała jego uczucia, ale brak już mu boskiej pewności siebie, żeby ten fakt ignorować. Kiedy cała boskość zamienia się w statyczne trwanie i nie wiadomo już, czy jest bardziej błogosławieństwem, czy przekleństwem. Bardzo melancholijny tekst, smutny, ale piękny.
„Kot z pudełka” Łukasza Marka Fiemy to sympatyczne opowiadanie. Autor postanowił pobawić się tutaj trochę motywami biotechnologicznymi – manipulacja genetyczna i te sprawy. Jednocześnie nie starszy, jakie to potwory jesteśmy w stanie stworzyć. Nie, próbuje raczej pokazać, że jakkolwiek nietypowe byłyby efekty naszych eksperymentów, człowiek też jest w stanie zrobić coś pięknego. Konstrukcyjnie narracja tekstu tworzy całkiem przyjemną klamrę.
Z „Lekiem” Marty Potockiej mam z kolei problem. Samo założenie opowiadania – wynaleziono lek, który wyeliminował główna przyczynę śmierci, i co teraz? – jest ciekawe i ma ogromny potencjał, którego, mam wrażenie, autorka nie wykorzystała. Opowiadanie wydaje się urwane w połowie, w momencie, kiedy tak naprawdę zabawa powinna się dopiero rozkręcić. Poza tym napisane jest poprawnie i pod względem technicznym nie ma się do czego przyczepić.
„Marzenie Rotha” Małgorzaty Binkowskiej to kolejny tekst, z którym mam problem. Tutaj z kolei polega on na braku klarowności puenty opowiadania. Ogólny pomysł uważam za świetny: oto bowiem ludzkość doszła do poziomu rozwoju, w którym społeczeństwo składa się ze zwykłych ludzi oraz z czegoś w rodzaju androidów, bionicznych superkomputerów, którzy mimo że wyglądają po ludzku, zdecydowanie nie do końca są ludźmi (autorka wystylizowała ich na wzór geniuszy z lekką odmianą autyzmu mam wrażenie). Czasem powstają drobne nieporozumienia i do rozwiązania ich niezbędni są specjalni tłumacze, którzy będą w stanie wyłuszczyć, o co biokomputerowi właściwie chodzi, a czego nie potrafi wyartykułować. W opowiadaniu mamy właśnie jeden z takich przypadków. I gdyby nie niejasna puenta (znaczy, ja się domyślam, o co autorce mogło chodzić, ale to jest to miejsce, w którym nie powinnam się domyślać, tylko wiedzieć), byłby to jeden z ciekawszych tekstów zbioru.
Tutaj dochodzimy do najbardziej problematycznego opowiadania, czyli „Mrok zabije wieloryba” Olgi Niziołek. Po pierwsze jest to tekst z gatunku new weird czy tam innego realizmu magicznego, a z tymi gatunkami nie jestem zbyt kompatybilna. Toteż trudno mi ocenić, jak dobrze lub źle w ramach gatunku opowiadanie wypada. Na poziomie fabularnym mamy tu opowieść o dziewczynie przekonanej, że w jej wnętrznościach przebywa miniaturowy wieloryb, który nie daje jej żyć oraz o mężczyźnie, który nosi w sobie mrok (na początku myślałam, że to taka metafora chorób psychicznych, ale biorąc pod uwagę zakończenie opowiadania, to mam nadzieję, że nie). Przyznam, że kompletnie nie wiem, jak mam odczytywać ten tekst. Może więc już nie będę tego rozważać, pożalę się jedynie na motyw, który kompletnie zniszczył mój kołek do zawieszania niewiary. Otóż mamy tutaj osobnika płci męskiej mającego niebezpieczne dla społeczeństwa zdolności, które mogą być dziedziczne. Osobnik brał udział w jakimś rządowym programie badań. Kiedy program zakończono, co zrobił rząd w celu upewnienia się, że osobnik nie przekaże swoich niebezpiecznych zdolności potomstwu? Nie, nie wysterylizował go. Kazał mu podpisać oświadczenie, że nie będzie miał dzieci. Kurtyna.
„My ether” Alicji Tempłowicz to kolejne z przyjemnie poprawnych opowiadań. Mamy tutaj świat, który mógłby być Francją w przededniu rewolucji francuskiej, gdyby nie eter, elektryczność, hybrydy oraz kilka innych wynalazków. Ogólnie jest to ciekawie napisana historia upadku arystokracji, ilustracja tego, jak małostkowe wojenki o władzę pośrednio doprowadzają do zniszczenia znanego porządku, ze szkodą dla wszystkich stron biorących w tych wojenkach udział.
„Ordan” Magdaleny Czarneckiej to z kolei mój ulubiony polski tekst zbioru. Lubię teksty, które po prostu są literaturą przygodową, pisaną z myślą o wciągnięciu czytelnika w jakąś fajną historię i nieudające, że miały być wielką metaforą czy poruszać trudne tematy. Które bawią, ale mają też potencjał, żeby dawać do myślenia. „Ordan” właśnie taki jest – to literacki odpowiednik kina nowej przygody. Ja tę uczciwość względem czytelnika cenię. Poza tym autorka stworzyła bardzo ciekawy świat (który kojarzy mi się trochę z „Diuną” a trochę z „Gwiezdnymi wojnami”) i całkiem interesujących bohaterów. Sama historia może nie jest szczególnie zaskakująca i innowacyjna, ale daje radę. Chciałabym kiedyś przeczytać coś więcej z tego uniwersum – tam jest naprawdę ogromny potencjał.
„Serce Vann” Karoliny Fedryk jest pod pewnymi względami podobne do „Ordanu” („Ordana”?) – też jest tekstem z potencjałem do rozwinięcia. Tyle że jest dla odmiany (kolejną już w zbiorze) historią upadku tytułowego Vann – miasta magów. Mamy więc młodą bohaterkę, przed inwazją wroga na miasto naiwną, dobrze sytuowaną dziewczynę zakochaną w swoim królu. Po upadku miasta patrzymy, jak przechodzi przemianę, jak upadają jej ideały i jak w tle marnieje wspaniałe niegdyś miasto. Wszystko to napisane bardzo ładnym, choć nieco zachowawczym językiem. Ale nie jestem miłośniczką eksperymentów językowych, więc nie narzekam.
„Warunek początkowy” Krystyny Chodorowskiej to pułapka. Tylko udaje, że jest fantastyką. Pod cieniutką pozłotą futuryzmu mamy bowiem opowiadanie o… sztuce. Konkretniej muzyce. (To jest w sumie trochę znamienne dla tej autorki, że pod cienką warstwą futuryzmu mamy pochwałę lub rozważania nad jakąś dziedziną kultury. Przynajmniej na ile mogę ocenić po dwóch opowiadaniach ;) ). I jest to bardzo dobre opowiadanie o wykorzystywaniu nowej technologii w starej sztuce, o miłości do swojej pasji i o tym, że robienie tego, co się kocha czyni człowieka szczęśliwym. A gdzieś tam w tle bohater poszukuje pierwowzoru awatara ekspedientki, w sumie mało istotne.
„Wyliczanka” Agnieszki Zapart to jedyny tekst w zbiorze, który jako tako możnaby zaliczyć do grozy (odrobinę). Narracyjnie jest nietypowy (na tle zbioru), bo autorka przerzuca nas ze „współczesnej” narracji, gdzie babcia opowiada wnuczkowi pewną historię do retrospekcji tejże historii (ale nie bójcie się, wszystko jest przejrzyste, nikt się nie pogubi). Mamy więc trochę o patologii śląskiego osiedla, przed którą dzieci uciekają w świat wyobraźni. I ku ich przerażeniu, jedno z ich życzeń pewnego dnia się spełnia. Tekst wymagałby załatania drobnych dziur fabularnych, ale są one na tyle niewielkie, że w krótkiej formie można je wybaczyć. Ogólnie kolejne z solidnych, ale nie wybijających się opowiadań.
Zbiór zamyka „Pomarańcza”, króciutkie opowiadanie Rosenbauma. Całkiem przyjemne, choć nie tak dobre, jak otwierające. Pomysł boskiej pomarańczy ma jednak pewien urok.
Cóż, nie jest to może zbiór wybitny, nie ma w nim raczej tekstów, które zapamiętam do końca życia. Z drugiej strony nie ma w nim też tekstów bardzo słabych. Gdybym miała wydać na niego te niecałe dziesięć złotych (bo tyle kosztuje ebook) nie uznałabym tych pieniędzy za stracone. Więc zachęcę i Was do wydania dyszki – dostaniecie przyzwoite opowiadania, niektóre nawet bardzo dobre (a jeśli się już zdecydujecie, to kupcie w Madbooks – obiecali cały zysk ze sprzedaży przekazać ŚKF).
Autor: zbiorowy
Wydawnictwo: ŚKF
Rok: 2017
Stron: 316
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.