poniedziałek, 20 czerwca 2022

"Jak kochać zwierzęta w świecie człowieka" Henry Mance

 Jestem łasa na wszelkie reportaże o zwierzętach i mam potrzebę osobistego sprawdzenia każdego takiego tytułu (jak bardzo pilna jest ta potrzeba, to już zależy od konkretnego tytułu). Ostatnia zapowiedź Rebisu wyglądała bardzo kusząco, a że dotąd wydawca raczej mnie w kwestii jakościowej nie zawodził, to kiedy tylko nadarzyła się okazja, zamówiłam „Jak kochać zwierzęta w świecie człowieka” Henry’ego Mance’a w ramach współpracy z księgarnią TaniaKsiazka.pl. Miałam spore oczekiwania. Dlatego mój zawód też był duży.


Blurb obiecuje bardzo dużo: autor właściwie miałby przygotować przekrojową opowieść o naszym jako ludzkości stosunku do zwierząt. I w pewnym sensie jest to prawda: Mance porusza bowiem temat hodowli przemysłowej (pokusił się nawet o elementy reportażu wcieleniowego), weganizmu i alternatyw dla mięsa, eksploatacji mórz, polowań, ogrodów zoologicznych, obszarów chronionych, hodowli zwierząt towarzyszących i technologiom przyszłości. Wydawałoby się, że to będzie wnikliwa, przekrojowa analiza.

I pierwszym sygnałem ostrzegawczym jest brak bibliografii. Nie wiem, jak wy, ale ja lubię powiedzieć autorowi „sprawdzam” i od czasu do czasu zajrzeć do źródeł, z jakich korzystał (w tym przypadku im dalej w treść, tym ta potrzeba była bardziej paląca). Tymczasem mimo że Mance powołuje się na szereg „badań naukowych”, nigdy nie będzie mi dane dowiedzieć się, jakich konkretnie. W swojej książce zamieścił bowiem tylko coś w rodzaju „lektur nadobowiązkowych”, czyli dla każdego rozdziału kilku tytułów i analiz w temacie (i niektóre są tak „kluczowe” jak przekrój wiekowy amerykańskich myśliwych). Obiecał również, że pełna bibliografia jest dostępna na podanej stronie internetowej. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że w sumie to fajny pomysł, bo zawsze się zaoszczędzi trochę papieru. Jednak mina mi zrzedła, gdy po wpisaniu adresu w przeglądarkę, wyskoczył mi klasyczny błąd 404. A książka przecież była wydana w oryginale zaledwie rok temu… I co prawda po dłuższych poszukiwaniach da się do tej bibliografii dotrzeć, to jednak nie o to przecież chodzi, żeby trzeba było jej szukać. Zresztą, pełna bibliografia to nie jedyna rzecz, do której odnosi się autor, a która zniknęła z sieci. Zdarza mu się w tych lekturach nadobowiązkowych odsyłać do stron zespołów badawczych, bo po co się męczyć i wypisywać tytuły konkretnych publikacji, na jakie się powoływał, niech czytelnik szuka se sam. No więc se nie poszuka, bo wiele tych stron również zniknęło.

Cóż, był to spory zgrzyt i pozostawił kiepskie pierwsze wrażenie, ale przecież strona z internetu może zniknąć z przyczyn niezależnych od autora, więc postanowiłam się nie zrażać. Pierwsze rozdziały dawały nadzieję. Mance bowiem sam jest weganinem i najwyraźniej kwestię hodowli przemysłowej i (nie)jedzenia mięsa ma dogłębnie przeanalizowaną, bo do dwóch pierwszych rozdziałów nie można się za bardzo merytorycznie przyczepić. Jednak już tutaj widać pewne wady tego tekstu. Ponieważ autor chciał złapać wszystkie sroki za ogon, a książka może mieć ograniczoną objętość, wszystkie tematy, o których pisze, traktuje bardzo powierzchownie. Tak więc jeśli czytaliście cokolwiek na temat hodowli przemysłowej, a na waszej półce stoi „Czyste mięso” Paula Saphiro, niczego nowego się nie dowiecie. Dobitnie to zobaczyłam na przykładzie rozdziału o eksploatacji oceanów: praktycznie nic na ten temat nie wiedziałam, więc czytało mi się przyjemnie i ciekawie, nawet jeśli wrażenie powierzchowności poruszanych tematów mnie nie opuściło. Dwa poprzednie rozdziały za to znudziły mnie setnie. Dodatkowym problemem jest chaos wkradający się w tekst. Ponieważ autor chciał powiedzieć o wszystkim, miejscami powstaje miszmasz nie do końca związany z tytułem przynależnego mu rozdziału. I tak w rozdziale o zwierzętach domowych mamy obszerny wywód o reintrodukcji kondora kalifornijskiego przez jedno z rdzennych amerykańskich plemion.

Niestety, im dalej w las, tym bardziej widać, że „Jak kochać zwierzęta” nie jest rzetelnym, szerokim i bezstronnym omówieniem zagadnienia, tylko zbiorem argumentacji na potwierdzenie poglądów autora. Świadomie czy nie, Mance zdaje się ignorować lub bagatelizować badania, które nie pasują mu do wywodu. Daje to czasem kuriozalne wyniki, zwłaszcza, gdy w jednym rozdziale dana kwestia mu do wywodu pasuje, a w innym nie. I tak w rozdziale o myślistwie (któremu jeszcze później poświęcę uwagę, bo jest fascynujący) Mance odrzuca reintrodukcję drapieżników, twierdząc, że za dużo z nią zachodu, żeby była remedium na zbyt licznych roślinożerców i lepiej sprawdzą się myśliwi. Ale już dwa rozdziały dalej, kiedy pisze o ochronie obszarowej, zachwyca się możliwością wprowadzenia takowych drapieżników na nowe tereny. W ogóle odniosłam wrażenie, że autor prezentuje pewną bardzo charakterystyczną dla Brytyjczyków mentalność (na ile mogę ocenić, czytając ich przyrodopisarstwo, ale takie przekonania są mniej lub bardziej widoczne w każdej brytyjskiej książce, którą miałam w rękach, zwłaszcza jeśli jej autor nie jest naukowcem). Mianowicie: że przyrodę trzeba regulować ręcznie na poziomie konkretnych osobników i gatunków, bo sama sobie nie poradzi (to pada otwartym tekstem). Oraz że fakt, iż duże dzikie zwierzęta daje się bez większego trudu widywać za dnia świadczy o tym, że jest ich za dużo i to jest miejsce, w którym powinien wkroczyć człowiek i wszystko podregulować (to nie pada otwartym tekstem, ale daje się wyczytać między wierszami). I o ile takie postawy zdają się być zrozumiałe u obywatela kraju, z którego pochodzi idea strzyżonych pod linijkę trawników i ogrodów pieczołowicie projektowanych, aby mogły uchodzić za dzikie, to Mance najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy z tego, że podszedł do tematu z pewnymi założeniami i nawet nie próbuje ich przekroczyć. Widać takie nie do końca uświadomione przekonanie (i w sumie nie do końca brytyjskie, to raczej uniwersalne), że fajnie byłoby mieć dużo dzikiej przyrody, ale niech ona będzie gdzie indziej. I to jest w sumie coś, co z jednej strony Mance punktuje i wyśmiewa, ale z drugiej nie zauważa, że to są jego własne poglądy.

Kolejne rozdziały książki bywają dziwne, ale chyba najbardziej kuriozalny jest ten o myślistwie. Mance skupia się tu tylko na polowaniach dla trofeów, dość karkołomnie argumentując, że w sumie to wszystkie polowania są dla trofeów, bo myśliwy zawsze się chwali tym co upolował. Jest pod wrażeniem tego, jak głęboko myśliwi znają las w porównaniu z nim, przy czym nigdy nie porównuje tego ze znajomością lasu przeciętnego leśniczego czy naukowca. (Złośliwie śmiem twierdzić, że w porównaniu z pełnokrwistym mieszczuchem ze stolicy to nawet ja lepiej znam las). Sarka na zbyt wiele jeleni w Anglii, i zbyt wiele dzików w Polsce (bo mamy tu i polski akcent). Przy czym nie zająknie się ani słowem, że te jelenie gatunków obcych i inwazyjnych to same nie przybyły, tylko sprowadzili je… myśliwi. I że może gdyby zaprzestać dokarmiania w lasach dzikiej zwierzyny, to jej pogłowie zaczęłoby spadać do bardziej naturalnego poziomu. Ale może jeszcze trochę o tym polskim akcencie: otóż autor wykupił sobie udział w czymś, co za PRLu nazywane było polowaniem dewizowym: obcokrajowcy płacą grube pieniądze, aby móc sobie postrzelać w Polsce. Tu konkretnie chodziło o polowanie z nagonką na dziki. Chyba najbardziej urzekająca była ta część historii, gdzie Mance najpierw wspominał, że trzy tygodnie wcześniej od postrzału zginął jeden z naganiaczy, po czym zaczął dość bezrefleksyjnie opisywać, jak to panowie myśliwi na koniec dnia rozpili sobie litr wódki, po czym rano poprawili jeszcze klinikiem i raźno wyruszyli w las. Żadnej refleksji odnośnie broni i alkoholu na jednej imprezie. Inna refleksja, której autor nie podejmuje, jest taka, że może nie jest najlepszym pomysłem robić z eksploatacji przyrody główne źródła finansowania instytucji zajmujących się ochroną tejże przyrody. Bo może się wtedy pojawić pokusa nadmiernej eksploatacji dla zysku i podejmowania decyzji korzystnych dla myśliwych a niekoniecznie dla ekosystemu. Nie, taka myśl autorowi do głowy nie przychodzi. Wręcz przeciwnie, uważa on, że to świetny pomysł (i chyba pozostaje nieświadomy, że z kasy, którą zapłacił za polowanie w Polsce, ani pens raczej nie trafi do instytucji zajmujących się ochroną przyrody. Chyba że za takową uznać Lasy Państwowe).

Ten rozdział w ogóle jest ubogi w refleksje. Mam wrażenie, że autor pisał go z odgórnym założeniem, że żyjemy w świecie idealnie okrągłego myślistwa i jako takie niesie ono ze sobą szereg korzyści. Co jest o tyle dziwne, że w poprzednich rozdziałach potrafił trzeźwo ocenić rozdźwięk między obrazem idealnym a rzeczywistym. O tych korzyściach rozpisuje się przez 30 z 40 stron rozdziału (i czasem nawet ma rację, tylko że ta jego racja zawsze zawiera jakieś „ale”, które pomija), ostatnie 10 zostawiając na niechętny spis tego, co mu w sumie psuje ten prześliczny obrazek. Czyli na rzeczywiste, a nie tylko idealne działania branży myśliwskiej, często zupełnie odwrotne do założonych w pierwszej części rozdziału. Przy czym zdarza mu się wysuwać mocno kuriozalne argumenty, typu „myśliwi są lepsi od naturalnych drapieżników, gdyż śmierć od kuli jest szybsza i mniej bolesna od tej zadanej przez inne zwierzę” (w tym samym rozdziale, w którym pisał, jak na dewizowym polowaniu trudno było odczepić psa od dziczej nogi nawet po zastrzeleniu owego dzika), albo „myśliwi gdyby tylko chcieli zabijać łanie, byliby lepsi od wilków w regulacji populacji jeleni” (czemu zaprzeczają chyba wszystkie badania naukowe jakie prowadzono na podobne tematy. Mało tego, istnieją przesłanki, że wilki wyśmienicie rozwiązują problem niektórych obcych i inwazyjnych gatunków łownych. Którymi to problemem myśliwi zwykle w ogóle nie są zainteresowani, bo sami te obce gatunki, często sporym kosztem, sprowadzili). Przyznam, że taka nierzetelność mocno rzutuje na wszystko, co autor pisał w miejscach wyglądających na bardziej rzetelne.

O ile rozdział o myślistwie jest wydestylowaną esencją tego, co z tą książką jest nie tak, nie odmówię sobie wytknięcia jeszcze kilku co bardziej kolorowych kwiatków. Chyba najbogatszy w nie jest rozdział o zwierzętach domowych (ten o zasadności istnienia ogrodów zoologicznych jest dość chaotyczny i powierzchowny, ale w sumie trudno się przyczepić). Wynika z niego, że w zasadzie zwierzęta domowe to psy, bo na ponad 50 stron rozdziału kotom autor poświęcił raptem 3, papugom tyle samo, kilka kolejnych opowieści o reintrodukcji kondora, 2 na opowieść o gadach, które z utrzymywanych w domu pupili stały się gatunkami inwazyjnymi (ale tylko na Florydzie, żeby tematu jakoś szczególnie nie poszerzać) i po jednym zdaniu o szczurach i królikach. Przy czym mimo że autor pisze o psach, to wciąż chyba myśli przede wszystkim o kotach, bo komentując informację, że kastrowane zwierzęta żyją dłużej domniemywa, że to dlatego, że mniej się włóczą. A z włóczęgami na baby kojarzą się głównie koty, psy znacznie rzadziej wypuszcza się samopas. Z drugiej strony może to być kwestia tłumaczenia, bo w angielskim kastracja samca i kastracja samicy są nazywane zupełnie różnymi słowami (i nie, sterylizacja to nie to samo, co kastracja) i w sumie nie wiadomo, co było w oryginale. Ale nawet jeśli autorowi chodziło tylko o samce, to trochę tendencyjne pomijanie jest kwestii samic, u których kastracja znacząco (lub całkowicie) redukuje ryzyko raka listwy mlecznej oraz ropomaciczna (a szacuje się, że na to ostatnie może zapaść nawet co czwarta suka w wieku 10 lat). Tak więc nie, to nie jest w sumie kosmetyczny zabieg o niejasnych korzyściach, jak zdaje się sugerować Mance.

Uciekliśmy w dygresję, ale już wracamy do głównego wywodu. Autorowi łatwo jest zarzucać psiarzom zbytnie uczłowieczanie swoich zwierząt i nadmierne skupianie się na ich potrzebach, ale kiedy przychodzi pora uderzyć się w pierś i działać, nie staje na wysokości zadania. Owe kilka stron otwarcie poświęconych kotom to właściwie litania badań o tym, jakie szkody przyrodzie (a zwłaszcza ptakom) wyrządzają koty wychodzące. Autor ma wychodzącą kotkę. Ale ta litania naukowych dowodów nie przekonała go do zaprzestania wypuszczania jej czy wybudowania woliery zewnętrznej. Woli się trochę pokrygować, że och, ona nie zapuszcza się daleko i bardzo rzadko przynosi jakąś zdobycz do domu. I choć przyznaje, że w jego ogrodzie praktycznie nie ma ptaków, a rozdział kończy się łzawą sceną znalezienia rozszarpanego podlota na progu (którego autor znajduje razem ze swoją kilkuletnią córką i zastanawia się, jak jej to wytłumaczyć, bo to taka ciężka kwestia dla rodzica. Nie wiem, może nie wypuszczaj kota, to nie będziesz miał takich problemów), to przecież nie będzie swojej kotki ograniczał, no bo jak to tak kota zamknąć. A na uspokojenie sumienia zrobimy przelewik na jakieś towarzystwo ochrony ptaków.

Na początku, kiedy już wiedziałam, że to nie jest to, czego szukam, myślałam, że „Jak kochać zwierzęta w świecie człowieka” będzie fajną lekturą dla kogoś, kto w temacie jeszcze „nie siedzi” i szuka jakiejś czegoś bardziej ogólnego na początek. Ot, żeby mieć wszystko w jednym miejscu a potem wybrane zagadnienia sobie pogłębić. Jednak nawet w takim celu książki Mance’a nie mogę z czystym sumieniem polecić. Bo nie mam pewności, czy tendencyjność argumentacji nie rozlewa się czasem na wszystkie rozdziały. Jestem przekonana, że w dziale książek naukowych i popularnonaukowych w księgarni TaniaKsiazka.pl znajdziecie dużo ciekawszych rzeczy w temacie niż „Jak kochać zwierzęta w świecie człowieka”. A jeśli będzie trzeba kupić kilka książek zamiast jednej? Cóż, to chyba raczej plus.

 Książkę otrzymałam od księgarni TaniaKsiazka.pl

Tytuł: Jak kochać zwierzęta w świecie człowieka
Autor: Henry Mance
Tytuł oryginalny: How to Love Animals
Tłumacz: Norbert Radomski
Wydawnictwo: Rebis
Rok: 2022
Stron: 482

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...