
Po pierwsze, krótki opis na
tylnej stronie okładki „Piątego elefanta” to jeden wielki spoiler. Może nie z
tych, co mordują najlepszą tajemnicę fabuły (po przeczytaniu kilku pierwszych
stron staje się raczej oczywisty), ale z drugiej strony, niewiele o fabule mówi
taki zupełnie wyrwany z kontekstu. Otóż bowiem krasnoludy wybierają króla (a w
Ankh-Morpork z tej okazji wybuchają zamieszki), wypadałoby więc wysłać jakiegoś
oficjalnego ambasadora do Überwaldu, żeby bronił interesów miasta i przy okazji
dowiedział się, co się stało z poprzednikiem, bo od jakiegoś czasu nie przysyła
wiadomości. Tę funkcję musi pełnić ktoś wysoko postawiony, na przykład diuk
Ankh-Morpork… sir Sam Vimes (całym sercem będący oficerem Straży). Zważywszy na
kłopoty z lokalizacją pewnego ważnego artefaktu, glina na placówce
dyplomatycznej może przynieść nieoczekiwane korzyści.
Sam Vimes to jedna z tych
postaci, które najbardziej lubię. Człowiek dobry i na swój sposób honorowy, ale
zbyt wiele już w życiu widział, żeby pozostać idealistą. Określiłabym go jako
przepuszczony przez dyskowy filtr archetyp dobrego, ale twardego stróża prawa (takiego z filmów o
najciemniejszych zaułkach, który walczy raczej z lokalnymi nożownikami, niż z
przestępczością zorganizowaną). Jednocześnie nie brak mu charyzmy i
elastyczności, więc w przeciwieństwie do Neda Starka, wie, kiedy trzeba zagrać
nieczysto, żeby nie stracić głowy własnej i kogoś bliskiego. W parze z żoną, do
szpiku kości arystokratyczną (ale raczej na sposób buzia w ciup i rączki w
małdrzyk, niż hajduczkowania z szabelką) Sybil, tworzą ciekawy duet. Pratchett
umie rozpisywać ciekawe pary, choć często ciężar opowieści przenosi tylko na
jedno z partnerów. A skoro już przy parach jesteśmy…
…to przejdźmy do dwójki
bohaterów, którzy urastają ostatnio do rangi jednej z moich ulubionych par (co
prawda już przy „Zbrojnych” było im blisko, ale autor bardzo ładnie ten związek
rozwija i to przeważyło szalę). Chodzi o kapitana Marchewę i Anguę oczywiście.
Jest to związek bardzo zgodny i widać w nim prawdziwe uczucie, ale Pratchett
nie poszedł na łatwiznę, kreatywnie rozwijając frazę „żyli długi i szczęśliwie”.
Główną przyczyną zakłóceń w szczęśliwości jest fakt, że Angua jest wilkołakiem.
W „Piątym elefancie” dowiadujemy się, jak wielki to może być problem i
dlaczego. Ale ostatecznie i tak najważniejsze, żeby znalazła się kochająca
osoba, która w razie wścieklizny skróci cierpienia, prawda?
Poza tym, książki o straży mają
jeszcze jedną zaletę – jeśli szukacie naprawdę wartkiej akcji i spójnej fabuły
w dyskowym uniwersum, to możecie mieć pewność, że właśnie w nich ją
znajdziecie. Żadnych przestojów, przynudzania czy dodawania akapitu dla pustego
dowcipu. No i miłośnikom kryminałów na pewno się spodoba, w końcu to, było nie
było, powieść o detektywach, choć po prawdzie zagadka kryminalna w „Piątym
elefancie” wydała mi się najmniej ważnym elementem fabuły.
Nie powiem, że polecam, bo „Świat
Dysku” zawsze polecam (może poza tym niebywale nudnym Rincewindem, ale w końcu
nawet on ma swoich fanów – ja lubię tylko Bagaż). Te o straży polecam bardziej,
ale i tak warto zacząć od początku.
Tytuł: Piąty elefant
Autor: Terry Pratchett
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginalny: The Fifth Elephant
Cykl: Świat Dysku
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2006
Stron: 336
Autor: Terry Pratchett
Tłumacz: Piotr W. Cholewa
Tytuł oryginalny: The Fifth Elephant
Cykl: Świat Dysku
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
Rok: 2006
Stron: 336
Ja nie mogę się zdecydować kogo ze Świata Dysku najbardziej lubię: Śmierć czy Vimesa. Ja z tej serii ostatnio czytałam "Złodzieja czasu".
OdpowiedzUsuń"Złodzieja czasu" czytałam jakoś na początku swojej przygody z Pratchettem - był jednym z dwóch tomów, jakimi dysponowała biblioteka.;) Ale jeśli chodzi o samą wartką akcje, to wolę jednak powieści o Straży.;)
UsuńJedna książka autora czeka u mnie na półce, ale kiedy przeczytam? Tego naprawdę nie wiem...
OdpowiedzUsuńW każdym razie polecam:)
UsuńOd dawna nie czytam opisów na Discworldowych okładkach. Raz, że w sumie nie mają dla mnie znaczenia, bo przecież i tak kupię, a dwa, że najlepsze są PO przeczytaniu książki. :) Właściwie z recenzjami mam tak samo.
OdpowiedzUsuńProtestuję! :) Sybil i rączki w małdrzyk? Z gromadą chronicznie czkających smoków pod opieką? Rzeczywiście daleko jej do hajduczkowania, ale na pewno nie dlatego, że "nie wypada" (jeśli to miałaś na myśli?). Lubię w Sybil to, że jest tak bardzo arystokratyczna, że może już jej to w ogóle nie obchodzić. Sam i Sybil to moja ulubiona para Dysku...
...w przeciwieństwie do Marchewy i Angui. Dla mnie, coś w nich jednak nie zagrało. Zupełnie nie czuję ich "razem" (choć lubię samą Anguę). Dodatkowo, bardzo nie podoba mi się, co w "Piątym elefancie" dzieje się z Marchewą, w sensie konstrukcji postaci. Z początku był zaplanowany i prowadzony jako prosty - prostolinijny - chłopak, i dla mnie to działało. Nigdy za nim specjalnie nie szalałam, ale w "Straży! Straży!" dobrze się sprawdza, choćby jako kontrapunkt dla Vimesa. Jednak w miarę kolejnych części jest coraz bardziej komplikowany - "trzeba być bardzo skomplikowanym, żeby być tak prostym" - i coraz mniej do mnie trafia, a zaczyna raczej przerażać...
Jeden z moich prywatnie ulubionych drobiazgów w "Elefancie", to gdy Sybil mówi o architekturze Uberwaldu, że czuje się tam jak we wnętrzu zegara z kukułką. Uwielbiam Pratchetta za tą celność określeń. Zabawne, że to pasuje do prawie wszystkich gór - Uberwald dzieli to nie tylko ze Szwajcarią, ale i choćby z Tatrami, a kiedy szwendałam się z aparatem po Szczawnicy, ta fraza ciągle za mną chodziła.
Co do napisów, to ja w zasadzie przed lekturą już żadnych nie czytam, bo spoilery podstępnie atakują nie tylko u Pratchetta. Ale wychodzę z założenia, że innych warto ostrzec.;) Z recenzjami mam tak samo jak Ty.;)
UsuńZ rączkami w małdrzyk chodziło mi raczej o to, że Sybil uczono, iż to inni mają się dobrze czuć przy niej, a nie ona przy nich i że ma generalnie nie sprawiać kłopotu. Na szczęscie nie brak jej instynktu samozachowawczego i dobrze wie, kiedy dla własnego dobra powinna zacząć kłopoty sprawiać.;) W parze z Samem również bardzo ją cenię - tworzą kwintesencję dojrzałego i dobrego małżeństwa. Jednak mimo wszystko wolę parę M. i A. Rozterki A. wiele by straciły, gdyby musiala je przeżywać w samotności i nie musiala nikomu ich wyjaśniać. Co do M. to muszę przyznać, że nie cierpię stuprocentowo prostolinijnych bohaterów i gdyby autor go nie komplikował, to M. już w swoim drugim występie byłby dla mnie niestrawny. Ale tu już chyba zachodzimy w kwestie gustu.;) No i mam słabość do uroczych związków z problemami.;)
Celności określeń Pratchettowi nie odmawiam, ale co do zegara z kukułką muszę Ci uwierzyć na słowo, bo nigdy w górach nie bylam.;)
Na szczęscie nie brak jej instynktu samozachowawczego i dobrze wie, kiedy dla własnego dobra powinna zacząć kłopoty sprawiać.;)
UsuńOtóż to. Uwielbiam jej momenty walkiriowe. ;D
Kwestia gustu ma tu zastosowanie jak najbardziej. Osobiście na przykład zauważyłam, że najbardziej lubię literackie związki nie problemowe, tylko zgodne i "wspierające".
co do zegara z kukułką muszę Ci uwierzyć na słowo, bo nigdy w górach nie bylam.;)
Zdecydowanie warto nadrobić. :) Zresztą mogę pokazać Ci tamte szczawnickie fotki, uberwaldzka kukułkowość bije po oczach.
Też wolę z reguły związki wspierające, ewentualnie takie z problemami przychodzącymi z zewnątrz. Pewnie dlatego, że mam ogólną słabość do happy endów.;)
UsuńA kilka fotek chętnie obejrzę.:)
ewentualnie takie z problemami przychodzącymi z zewnątrz.
UsuńO, też racja. Zresztą też lubię happy endy. :)
A fotki można obejrzeć tutaj. Proszę wycieczki, zwracamy uwagę na orgię snycerki na prawo i na lewo. Groza bierze, jak oni się tam zabierają do remontów...
Faktycznie coś jest na rzeczy.;)
Usuń