Już kiedy czytałam pierwszą część „Kronik steampunkowych” autorstwa Kady Cross było dla mnie jasne, że nie jest to literatura wysokich lotów – raczej mocno przeciętne czytadełko. Nawet nie dawałam większych szans na wyjście drugiego tomu. Ale skoro już wyszedł, postanowiłam sprawdzić, czy autorka choć trochę poprawiła warsztat od czasu debiutu. Cóż, obawiam się, że nie.
W kilka tygodni po wydarzeniach z „Dziewczyny w stalowym gorsecie” dzielna ekipa wiktoriańskich x-menów dociera do Nowego Jorku, aby pomóc przyjacielowi. Okazuje się, że ten został wmieszany w intrygę mającą na celu zdobycie tajemniczego, ale niezwykle potężnego urządzenia przez jeden z lokalnych gangów. Czy książę Griffin i spółka zdołają temu zapobiec i oczyścić przyjaciela z zarzutów?
Zacznijmy może od zalet. Pani Cross potrafi czasem błysnąć zaskakującym zwrotem akcji. Co prawda jeśli chodzi o jej twórczość, to nie mam wygórowanych oczekiwań, ale w kategorii „lekka powieść młodzieżowa” jej umiejętności zaskakiwania czytelnika wypadają całkiem nieźle. Niestety, unikanie przewidywalnych rozwiązań wydaje się być mocno przypadkowe i występuje raczej w mniejszości.
Co jest zdecydowanym minusem? Niestety, Finley. W poprzednim tomie autorka zamknęła kwestię jej podwójnej osobowości i teraz nieudolnie próbuje znowu ją wykorzystać, co wygląda dość sztucznie i w zasadzie niczego nie wnosi. Czytelnik ani przez chwilę nie wierzy w wątpliwości bohaterki (to znaczy, jest przekonany, że Finley naprawdę te wątpliwości ma, ale od początku wiadomo, jak je rozwieje). Dodatkowo postać ewoluuje w jakąś koszmarną hybrydę Mary Sue z tomboy (pozwólcie, że posłużę się angielskim słowem, bo polska „chłopczyca” w popkulturze kojarzy się raczej pozytywnie). To, co jeszcze w poprzednim tomie było w tej postaci fajne, sympatyczne i kobiece, teraz okazuje się gorsze (zamiłowanie do pięknych sukien zmienia się w fascynację męskimi strojami i zajęciami. I nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie jednoznaczne wskazanie, że ta kobieca edycja dziewczyny była zdecydowanie drugiej kategorii). Poza tym Finley (cóż, aby było sprawiedliwie dodajmy, że nie ona jedna) zachowuje się jak rozkapryszony przedszkolak, narażając przyjaciół i ich wspólną misje na niepowodzenie tylko po to, żeby zrobić komuś na złość. Jest niestrawna do tego stopnia, że momentami czytelnik życzy jej długiej i bolesnej śmierci.
Pozostali bohaterowie są dość sztampowi, ale zdecydowanie mniej irytujący. Paradoksalnie, najlepiej wypadają ci epizodyczni. Moim faworytem „Dziewczyny w mechanicznym kołnierzu” jest... Nicola Tesla. Pojawia się tylko w kilku scenkach i ewidentnie widać, że z tym facetem coś jest nie tak, zgodnie z zamiarem autorki. Całkiem sympatyczna pozostaje też Emily, zdająca się być jedyną rozsądną osobą w grupie. Sam nie dostał na tyle dużo czasu antenowego, żeby można było coś konstruktywnego o nim powiedzieć, a Griffin... cóż, poza ciągłymi kłótniami z Finley i rozterkami pt. „czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie” prezentuje się czytelnikom jako nieuprzejmy buc, postępując chamsko w stosunku do dziewczyny, która może i inteligencją nie grzeszyła, ale jej jedynym przewinieniem było to, że nie była Finley (której, za podobne zachowanie nie spotyka słowo krytyki. Z drugiej strony, panna z dobrego domu wdająca się w miejscu publicznym w pyskówkę z dziewczyną, którą uważa za utrzymankę jest bardzo mało prawdopodobna psychologicznie). W ogóle postacie kobiece nie należące do naszej zgranej paczki są (z jednym wyjątkiem) albo puste, albo podłe, albo głupie, albo wszystko naraz. To takie... nieprofesjonalne. Dla dopełnienia obrazu dodam tylko, ze lokalny czarny charakter nie ma w sobie ani odrobiny uroku czy niejednoznaczności. Jest po prostu kartonową zabawką, co do której losów od początku nikt nie ma wątpliwości.
A skoro już jesteśmy w temacie, to słów kilka o wątkach miłosnych. O ile w „Dziewczynie w stalowym gorsecie” były całkiem sympatyczne (choć momentami wysilone) i mieszczące się w młodzieżowych schematach, to w kolejnej powieści wypadają po prostu sztucznie. Autorka dała do zrozumienia, że pewne kwestie już wyjaśniła, po czym w kontynuacji otwarła je na nowo tak, jakby kilka ostatnich stron tomu pierwszego nie istniało. W dodatku poprowadziła rozterki bohaterów znowu tymi samymi torami, więc czytelnik otrzymał nużącą powtórkę z rozrywki, okraszona przepychankami z piaskownicy rodem. I o ile niedojrzałości nastoletnich bohaterów można by jeszcze bronić, to w momencie, kiedy czytelnik uświadamia sobie, że nie ma do czynienia z współczesnymi gimnazjalistami, tylko z osiemnastolatkami w czasach wiktoriańskich, wszystko mu opada.
Stosunek do realiów w ogóle autorka ma ciekawy. Rozumiem, że to fantastyka i pewne rzeczy mają prawo się różnić, ale mimo wszystko to nie jest jakiś autonomiczny fantasyland, tylko historia alternatywna. I miło by było, gdyby autorka trochę uwagi poświęciła wyjaśnianiu różnic między naszą rzeczywistością i własną. Choćby sprawa garderoby, której opisy u Cross zajmują sporo miejsca. Nikt nic dziwnego nie widzi w tym, ze w Nowym Jorku przełomu XIX i XX wieku dziewczyna wychodzi w różowych, falbaniastych spodenkach do kolan i gorsecie. Nie wiem jak mieszkańcy miasta, ale ja na ich miejscu pomyślałabym, że panna zapomniała założyć sukienki i wyszła w samej bieliźnie.
Słów kilka o języku. Jest bardzo prosty i to jest w pewnym sensie zaleta, bo target książki taki język preferuje, ale w drugim tomie ta prostota zaczyna męczyć. Być może nie zauważyłam poprzednim razem (a może w poprzedniej książce było lepiej pod tym względem), ale książka pani Cross zawiera męczącą ilość powtórzeń. Autorka średnio trzy razy na rozdział przypomina nam, że Dalton uśmiecha się jak rekin, a Finley potrafiłaby komuś skręcić kark jak kurczakowi. Na dłuższa metę to męczące.
Tak sobie myślę, że jak poprzednia część, tak i ta trafi w gusta targetu – nastolatek zafascynowanych wizją epoki wiktoriańskiej z anime rodem i nie mająca wiele wspólnego z czymkolwiek. Pozostali czytelnicy powinni raczej trzymać się od „Dziewczyny w mechanicznym kołnierzu” z daleka.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Fabryka Słów.
Tytuł: Dziewczyna w mechanicznym kołnierzu
Autor: Kady Cross (Kathryn Smith)
Tytuł oryginalny: The Girl in the Clockwork Collar
Tłumacz: Patricia Sørensen
Autor: Kady Cross (Kathryn Smith)
Tytuł oryginalny: The Girl in the Clockwork Collar
Tłumacz: Patricia Sørensen
Cykl: Kroniki steampunkowe
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2014
Stron: 384
Książka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok: 2014
Stron: 384
Książka bierze udział w wyzwaniu Klucznik.
Jakoś tak dopiero po chwili do mnie dotarło, że "Dziewczyna w mechanicznym kołnierzu", to nie jest Twoje ironiczne podsumowanie jakości książki w nawiązaniu do tego czegoś na okładce, tylko rzeczywisty tytuł... Nie wiem, czy to gorzej świadczy o mnie, czy o książce. :)
OdpowiedzUsuńTo... no, tona pewno o czymś świadczy.;D
UsuńOstatnio też pracowałam nad pewnym tekstem, w którym bohaterowie (a właściwie autorka) opanowaloi tylko trzy gesty: usmiech, usmiech od ucha do ucha i wzruszenie ramion. Zważywszy, że wykonywali je z dużą częstotliwością, naprawdę trudno bylo to przetłumaczyć, nie narażając się na śmieszność. Więc te opisane tu uśmiechy a la rekin to już jest wielkie wyrafinowanie... :-)
OdpowiedzUsuńHm, tak się zastanawiam, czy to specyfika języka, ze w niemieckim (bo Ty chyba akurat o niemieckim mówisz?) czy angielskim takie powtórzenia nie są tak ewidentną niezręcznością i dlatego autorzy sobie na to pozwalają, czy też tak samo jak w polskim świadczą o pewnych brakach warsztatu...
UsuńTak, dobry styl w literaturze niemieckiej czy anglosaskiej dopuszcza nieustanne używanie np. słówka "powiedział" w dialogach, co w polskim tekście skutkuje tym, że każdy redaktor dostaje szału... To też trzeba uwzględnić przy tłumaczeniu...
UsuńSwoją drogą, to byłby chyba niezły temat na notkę do Twojego tłumaczeniowego cyklu - co jest normalne w języku oryginału, ale absolutnie nie uchodzi w przekładzie.:)
UsuńZnajoma Angielka (pisząca, self-publisherka, emerytowana nauczycielka angielskiego) była zdumiona, gdy jej powiedziałam, że w polskim dobry styl oznacza raczej "warknął/westchnął/mruknął/wykrzyknął" zamiast powtarzanego w kółko "powiedział/powiedział/powiedział". Stwierdziła, że ją właśnie razi to pierwsze, bo ma wtedy wrażenie, jakby dla autora ważniejsze były te określenia niż sama treść dialogowych kwestii. Ale z tego co widzę, to raczej skrajne podejście. Moja angielska beta dobrze przyjmuje urozmaicenia, a przynajmniej nie próbuje wszystkiego równać do "said/said/said". Może ma znaczenie to, że beta jest Amerykanką, a eks-nauczycielka Brytyjką? Tylko że z własnego czytelniczego doświadczenia to właśnie brytyjski styl kojarzy mi się jako bogatszy, w przeciwieństwie do amerykańskiej szkoły creative writing, czyli "nie ma być pięknie, ma być jasno". Tak czy owak, u angielskojęzycznych publikowanych autorów to raczej - jak mówi Agnieszka - "dopuszczanie używania" niż promowanie "saidów" z unikaniem innych określeń, przynajmniej z tego co obserwuję.
UsuńA jakby co - popieram, to byłby fascynujący temat na tekst. :)
Nie wiem dlaczego ale po przeczytaniu calego tekstu cała książka pod względem fabuly kojarzy mi się z jakimś fanfikiem z internetu, . Przez chwile nie mogłem też uwierzyć, że wydawca wymyślił takie hasło jak X-meni w Nowym Jorku Oni już tam są od lat 60.
OdpowiedzUsuńNie tylko Tobie, ale pod tym kątem już nie chciałam się nad nią pastwić,;) A to hasło miało nawiązywać do pierwszego tomu, gdzie miało być "skrzyżowanie epoki wiktoriańskiej z x-menami" (też to mało gramatyczne). Choć pewnej logiki mu nie można odmówić - wychodziłoby, ze x-mani Cross są tam o prawie 70 lat dłużej niż oryginalni.;)
Usuń