Mam słabość do łotrzykowskiego fantasy. Z tym, że oczywiście wolę złodziei-dżentelmenów, co to tylko wyjątkowo skomplikowane skoki na wyjątkowo wielką kasę ich interesują od zwykłych ulicznych zakapiorów. Moja miłość zaczęła się do „Kłamstw Locke’a Lamory” bo tak się jakoś dziwnie złożyło, że jednocześnie była to i pierwsza w mojej czytelniczej karierze, i wyjątkowo dobra książka tego typu. Naturalne więc, że stała się wzorcem dla kolejnych. I właśnie z takim wzorcem przyszło się mierzyć „Szóstce wron” Leight Bardugo. Cóż, po lekturze wiem już, że wzorzec jednak wybrałam nieosiągalny, z wielu powodów.
Kaz Brekker jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych ludzi w Baryłce, szemranej dzielnicy Ketterdamu. Mimo młodego wieku dorobił się opinii bezwzględnego gracza, dla którego żadna robota nie jest zbyt brudna przy odpowiednio wysokiej stawce. I właśnie wpadło mu zlecenie z niesłychanie wysoką stawką. Wystarczy tylko włamać się do najlepiej strzeżonej fortecy świata i wykraść stamtąd więźnia, po którego łapy wyciąga właściwie kto żyw. Spoko, z odpowiednią ekipą wszystko da się zrobić, prawda?
Może na sam początek załatwię pewną kwestię, bo pewnie dla niektórych jest kluczowa. Otóż „Szóstka wron” rozgrywa się w świecie znanym z „Trylogii Gruszów”, wydanej u nas kilka lat temu przez Papierowy Księżyc. Niemniej, poza światem przedstawionym tych dwóch historii nic nie łączy. „Szóstkę wron” można spokojnie czytać jako osobną powieść.
Moim największym problemem z „Szóstką wron” jest fakt, że ja najzwyczajniej jestem za stara na tę książkę. Widzicie, uwielbiam młodzieżówki i w sprzyjających okolicznościach nawet duże stężenie klisz i sztampowych, urągających logice rozwiązań charakterystycznych dla gatunku mi nie przeszkadza. Ale Bardugo w tej powieści wykorzystała wszystkie z nich, a to już mnie trochę przerosło. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że gdybym miała te naście lat, to pewnie bym się zachwycała.
Zacznijmy może od tego, że wszyscy członkowie jakże trudnej wyprawy są nastolatkami. Oczywiście są twardzi, hurr durr zaprawieni w bojach i z niejednego pieca chleb jedli, ale serio, w momencie, kiedy mam uwierzyć, że szóstka podrostków jest na tyle genialna i fartowna, żeby okpić całą cholerną armię obrońców twierdzy, to niestety kołek od zawieszania niewiary pęka. Zwłaszcza, że imperatyw narracyjny mało subtelnie im w tym pomaga (serio, jak ktoś na wystawce propagandowej ustawia niszczycielską broń w pełnej gotowości bojowej, to zasługuje na wszystko, co go spotyka).
Co do samych bohaterów, to… sama nie wiem. Z jednej strony są zbudowani z cech tak absolutnie charakterystycznych dla kanonu YA, że trudno ich traktować jako indywidualne byty, z drugiej, autorka całkiem udatnie stara się ich pogłębić. I tak mamy szóstkę bardzo młodych ludzi, z których każdy ma jakąś traumę oraz mroczny sekret w życiorysie. I nie jest to coś tak przyziemnego, jak osierocenie w dzieciństwie i dorastanie na ulicy – to zbyt pospolite. Wszystko musi być znacznie bardziej dramatyczne, prawdaż. Dobry angst to dużo angstu. To wszystko sprawia, że bohaterowie są zwyczajnie przerysowani, przynajmniej w większości. Kaz jest och jak bardzo zły i mroczny (i nie umie kochać), Matthias och jak bardzo praworządny dobry (i ku swemu przerażeniu kochać umie, ale nieodpowiednią osobę), Jesper jest och jak bardzo ryzykancki (klasyczny przykład uzależnienia od adrenaliny IMO)… Pozostała trójka po prostu wpasowuje się w klisze już bez szczególnego przerysowania: mamy jeszcze tylko łotrzyka, maga i alchemika.
Przy tym wszystkim autorka bardzo wiele miejsca poświęca na zarysowanie charakterystyk i wzajemnych relacji między bohaterami, co nawet jej wychodzi (a wychodziłoby jeszcze lepiej, gdyby postacie były mniej przerysowane). Mamy więc typowy love-hate relationship (IMO najmniej udany) między Matthiasem i Niną, który jednakowoż dość przewidywalnie się rozwija. Mamy Kaza, ciągle rozdrapującego swoje motywacje i dochodzącego do tego samego wniosku za każdym razem. Mamy Inej, która też ciągle rozdrapuje swoje motywacje, ale przynajmniej w końcu wyciąga nowe wnioski. No i mamy relację między Jesperem a Wylanem, która rozwinęła się najpierw w bromance, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że autorka pójdzie dalej. No i oczywiście, jak to w młodzieżówce, mamy romanse. Część jest dość oczywista, część rozwija się dopiero w trakcie fabuły, ale każdy dostanie swoją dolę. Dobrze, że autorka jakoś sobie z romansami radzi i czyta się te wątki całkiem miło.
No dobrze, powiedzmy sobie szczerze – jestem za stara, czepiam się i w ogóle tak się teraz pisze dla młodzieży. W sumie jestem w stanie przyznać, że „Szóstka wron” nie jest książką złą. W porównaniu ze sporą częścią tytułów YA jest nawet bardzo dobra: autorka kładzie mocny nacisk na życie wewnętrzne bohaterów, nie tylko na akcję, sumiennie rozrysowuje fabułę i stara się unikać nielogiczności w fabule (choć czasami posługuje się w tym celu tak kosmicznymi wytrychami, że aż przykro). Najwyraźniej nie jestem targetem. Znowu.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag
Autor: Leight Bardugo
Tytuł oryginalny: Six of Crows
Tłumacz: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Cykl: Szóstka wron
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2016
Stron: 496
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.