Jak wiadomo, każda książka, która oferuje smoki, wzbudza moje automatyczne zainteresowanie. Nie inaczej było z nowym cyklem Anthony’ego Ryana (znanego u nas z trylogii „Kruczy Cień”, z którą też mam zamiar się kiedyś zapoznać). I owszem, smoki są i to dużo, nawet w ciekawych ujęciach, ale o tym później. Co mnie uderzyło, to wiele punktów zbieżnych między prozą Ryana i Sandersona – i pozwólcie, że sobie te punkty zbieżne przy okazji niniejszej recenzji poomawiam.
Żelazny Syndykat Handlowy ma problem – smocza krew, na której oparł swoją ekonomiczną (a więc i każdego innego rodzaju) potęgę, zaczyna być coraz trudniejsza do zdobycia: wydajność hodowli drastycznie spada, a koszty odławiania dzikich smoków wszystkich czterech znanych gatunków (Czarnych, Czerwonych, Zielonych i Niebieskich) rosną w tempie wykładniczym. Oczywiście nie jest to informacja, która może przedostać się do szerszego audytorium (bo Cesarstwo Corvuskie tylko czeka na okazję do ataku). Należy przedsięwziąć odpowiednie kroki zaradcze. I Zarząd Syndykatu podejmuje: w nadziei na odkrycie piątego, legendarnego gatunku, wysyła ekspedycję do Interioru, a aby ekspedycja wiedziała, gdzie właściwie ma się udać, wysyła też agentkę z równoległą misją pozyskania tajemniczego artefaktu, którzy rzekomo wskazuje położenie terenów zamieszkanych przez legendarne Białe. Żadna z zainteresowanych stron nie wie jednak, jakie konsekwencje przyniosą ich działania.
Autorowi udało się stworzyć interesujący świat przedstawiony – coś na kształt steampunkowego cyberpunku. „Cywilizowany” świat jest podzielony między wpływy ponadnarodowych korporacji i jedyne ale za to zajmujące cały kontynent, absolutystyczne Cesarstwo Corvuskie, a wszystko to w dekoracjach plus-minus dziewiętnastowiecznych. Przy czym widać, że jest to konstrukcja głęboko przemyślana i bardzo złożona. Ryan poświęca wiele narracyjnej energii, aby odmalować nie tylko zróżnicowanie etniczno-kulturowe w momencie trwania akcji, ale też zasugerować, że przed akcją było ładne kilka tysięcy lat historii z licznymi, czekającymi na zbadanie białymi plamami. Mamy więc nie tylko bohaterów o zróżnicowanym wyglądzie (czekam na narzekania na tą straszliwą poprawność polityczną) i mówiących różnymi językami, ale też wywodzących się z rozmaitych kultur (co rzadsze, autor wspomina o konfliktach między tymi różnego pochodzenia bohaterami mających korzenie we wspólnej, czasem bardzo nieprzyjemnej historii). Właśnie ten zróżnicowany świat i jego zagadki jest główną osią napędową fabuły.
I to między innymi (poza upodobaniem do opasłych tomiszczy) łączy powieść Ryana z pisarstwem Sandersona – dobre światotwórstwo i wykorzystywanie tego światotwórstwa nie tylko jako fajnych dekoracji, ale też osi napędowej fabuły. Poza tym system magiczny opisany przez Ryana jest bardzo podobny do sandersonowej allomancji z cyklu „Ostatnie Imperium”. W obu przypadkach polega ona na wykorzystaniu rzadkich, wrodzonych zdolności, które pozwalają „spalić” zażyty wcześniej eliksir (u Sandersona była to zawiesina drobinek metalu, u Ryana ekstrakt ze smoczej krwi) i w zależności od rodzaju tego eliksiru uzyskać różne nadnaturalne moce na czas określony. To nie są jedyne podobieństwa, ale moim skromnym zdaniem wszystko inne Ryan zrobił lepiej.
Weźmy taką narrację. Podczas gdy czytając właściwie wszystkie grubsze powieści Sandersona miałam ochotę sporo powycinać (serio, naprawdę nie trzeba co kilka rozdziałów przez kilka stron przypominać czytelnikowi, jakież to rozterki przeżywa bohater, zwłaszcza, kiedy nic się w temacie nie zmienia), u Ryana nie jestem w stanie wskazać żadnego zbędnego elementu, żadnej dłużyzny. Obaj panowie stosują narrację trzecioosobową z perspektywy bohatera i znowu Ryan robi to lepiej – potrafi zróżnicować sposób narracji w zależności od możliwości konkretnego bohatera i jego sposobu odbierania świata. Na przykład agentka specjalna zwraca uwagę na gestykulację i drobne tiki rozmówcy, ponieważ może jej to wiele zdradzić o jego zamiarach i narracja o nich wspomina. Za to były rzezimieszek czy żołnierz kompletnie na takie niuanse uwagi nie zwracają i w ich przypadku narrator koncentruje się na czymś innym.
Co wychodzi Ryanowi nadzwyczaj dobrze, to prezentacja kobiet. „Ogień przebudzenia” to jedna z naprawdę nielicznych powieści fantasy, w których nie tylko mamy istotną główną bohaterkę (to akurat nie jest wcale takie rzadkie), ale też narrację poprowadzoną w ten sposób, żeby pokazać czytelnikowi, że świat nie składa się wyłącznie z robiących rzeczy mężczyzn i kryjących się gdzieś na nieistotnym uboczu kobiet (tu może mały disclaimer: ja naprawdę nie uważam, że pisarze i pisarki świadomie piszą opowieści z jedynym takim żeńskim płatkiem śniegu osadzonym wśród mających moce sprawcze mężczyzn i robiących za tło kobiet. Tylko że większość chyba najzwyczajniej w świecie nie ma pomysłu na sensowne bohaterki drugo- i trzecioplanowe, więc ich nie pisze. Co skutkuje tym, że na kilkuset stronach mamy nadreprezentację bohaterów męskich przy braku lub pretekstowych/ledwie wspominanych bohaterach żeńskich. I o ile w stosunkowo krótkich, kameralnych na dobrą sprawę utworach jestem w stanie to zrozumieć – bo objętość powieści ogranicza możliwość ekspozycji – to przy ogromnych kolubrynach na prawie tysiąc stron już nie bardzo). Z trójki wiodących postaci jedna jest kobietą i jej właśnie najbliżej do tej typowej Silnej Postaci Kobiecej – to taki James Bond swoich czasów w spódnicy, postać świetnie napisana, ale w sumie dość przewidywalna. Ale nie jest jedyną zarysowaną postacią kobiecą w swoim wątku – autor zdołał bowiem stworzyć też dalszoplanowe, ale pełnokrwiste postacie płci obojga, których mimo braku jakiejś szczególnej fabularnej roli czytelnik nie traktuje jako dekoracji. I takich pełnokrwistych bohaterów dalszych planów jest w książce mnóstwo – właśnie płci obojga, bo stosunek jest wyrównany. A to zaskakująco rzadkie.
Głowni bohaterowie, z których perspektywy obserwujemy wydarzania, to były złodziejaszek, agentka specjalna i oficer marynarki wojennej Syndykatu. Każda z tych perspektyw tworzy właściwie własną powieść (jeśli o oficera chodzi, to właściwie jest to tylko przedstawienie postaci, bo zakończenie sugeruje, że większą rolę będzie miał do odegrania dopiero w kolejnym tomie). I tak były złodziejaszek, Claydon Torcreek, pozwala nam za swoim pośrednictwem poznać przygodową opowieść o wyprawie w nieznaną dzicz – coś jak pamiętniki dziewiętnastowiecznych angielskich podróżników, tylko te bardziej podkoloryzowane. Przy czym mam wrażenie, że jest postacią najbardziej statyczną – owszem, dojrzewa do podjęcia ogromnej odpowiedzialności, ale już na początku autor wyraźnie sugerował, że takie odruchy nie są mu obce. Poza tym jest po prostu sympatycznym chłopakiem, który trochę się w życiu pogubił. Na wyprawę w dziki Interior Clay wybrał się ze stryjem i jego kompanią najemników, która sama w sobie stanowi mieszaninę barwnych postaci, a w trakcie opowieści jeszcze kilka się znajduje (między innymi smok. Czarny z błękitnymi oczami. Czy to tylko moje wrażenie, że odkąd Novik stworzyła Temeraire’a, każdy czarny smok musi mieć niebieskie oczy?). Agentka, o której wspominałam w poprzednim akapicie to właśnie taka kobieta osadzona w typowo męskiej roli (z naszej perspektywy, bo akurat w tym uniwersum kobieta szpieg to nie nowina), poza tym jest bardzo aktywną, mająca ogromny wpływ na bieg wydarzeń postaci. Przechodzi najbardziej złożoną metamorfozę – z bezgranicznie ufającej przełożonym, oddanej agentki, w kobietę, która wreszcie zaczyna dostrzegać potencjalne niebezpieczeństwo drzemiące we wpojonych jej ideałach. Najmniej wiemy o poruczniku Hilemore – ale dowiemy się pewnie znacznie więcej w kolejnym tomie.
Kilka słów o smokach, no bo gdzieżby nie. Na początku czytelnik poznaje je jako zwykłe, choć cwane zwierzaki bez szerszych możliwości intelektualnych, jednak z biegiem wydarzeń okazuje się, że to złudne wrażenie. Sam autor wykorzystuje je po trosze jako metaforę zgubnych sił natury. Z jednej strony gospodarka nie może sobie bez tego dobra poradzić (rozpaczliwa sytuacja Syndykatu), a kiedy już wyeksploatowała źródło do granic, zaczęła szukać nowych, ignorując niebezpieczeństwa z tym związane.
Przyznam szczerze, że „Ogień przebudzenia” spodobał mi się bardziej, niż się spodziewałam. Bogaty świat, sympatyczni bohaterowie, fajne smoki, intrygujące zagadki – czego chcieć więcej? Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.
Tytuł: Ogień przebudzenia
Autor: Anthony Ryan
Tytuł oryginalny: The Waking Fire
Tłumacz: Małgorzata Strzelec
Cykl: Draconis Memoria
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 712
Autor: Anthony Ryan
Tytuł oryginalny: The Waking Fire
Tłumacz: Małgorzata Strzelec
Cykl: Draconis Memoria
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 712
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.