„Miasteczko Rotherweird” było reklamowane jako „Harry Potter dla dorosłych”. Tego typu deklaracje zwykle wywołują u mnie silną chęć powiedzenia „sprawdzam”. Dlatego też postanowiłam „Miasteczko...” przeczytać (oraz dlatego, że sam pomysł na powieść wydawał się ciekawy, a blurb kładł nacisk na postać nowego nauczyciela, więc miałam cichą nadzieję, że powinowactwo z Harrym Potterem jakieś będzie). Cóż, okazało się, że powieść z cyklem Rowling ma wspólne tylko to, że dzieje się w Anglii. A to tylko jedno z rozczarowań.
Punkt wyjściowy wydaje się interesujący. Mamy bowiem miasteczko gdzieś w Anglii, które uzyskało niezależność od rządu za pewną cenę: otóż nikomu nie wolno zajmować się historii (starszą niż 200 lat dla świata i żadną dla miasteczka i okolicznych terenów). Miasteczko raczej nie lubi obcych, rzadko ktokolwiek z zewnątrz tam przybywa i jeszcze rzadziej zostaje na dłużej. Tymczasem jednak szkoła potrzebuje nowego nauczyciela historii najnowszej, a do zamkniętego od stuleci pałacu wprowadza się bogacz z zewnątrz, którym kierują nieznane, ale z pewnością niecne pobudki. No i jest pewne magiczne miejsce, piękne i straszne zarazem...
W posłowiu przeczytałam, że autor dotąd był dramatopisarzem. I to bardzo wiele wyjaśniło. Bo widzicie, teatr posługuje się pewną umownością. Dekoracje mogą być malunkiem na zasłonce i nikt nie będzie się czepiał o brak realizmu a gra aktorska wręcz powinna być przesadnie ekspresyjna (przynajmniej w porównaniu z aktorstwem filmowym). Wybacza się też pewne uproszczenia i przerysowania w konstrukcji postaci (przynajmniej na poziomie tekstu dramatu, bo zawsze można liczyć na to, że aktor wzbogaci swoją indywidualną grą postać, w którą się wciela). Jednak kiedy pisze się powieść, zwłaszcza typowo rozrywkową a nie z ambicjami do bycia kulturą wysoką, umowność jest czymś niepożądanym. Tymczasem Caldecott napisał swoją powieść z manierą charakterystyczną dla dramatu: narracja przypomina didaskalia, dialogi są pompatyczne i nienaturalne, jakby miały być wygłaszane na scenie, a nie pojawiać się w codziennych rozmowach, a postacie proste i schematyczne. No i świat przedstawiony przypomina ten nieszczęsny malunek na zasłonce…
Bo jak ja mam zawiesić niewiarę, kiedy cały koncept miasteczka nie trzyma się kupy. Teoretycznie jest ono zamieszkiwane przez geniuszy i ludzi wybitnie uzdolnionych (co ma jakieś uzasadnienie fabularne), ale w praktyce tego zupełnie nie widać. Po pierwsze, nie bardzo wiadomo, na czym ten geniusz ma polegać. Jasne, mamy bliźniaków-wynalazców, ale są oni przedstawieni jako pożyteczni dziwacy. Ktoś tam ponoć ma fotograficzną pamięć, mamy też kilku naukowców z prawdziwego zdarzenia (choć botanik, który miał być wybitnym hodowcą okazuje się zwykłym oszustem). Ale kompletnie nic z tego nie wynika dla miasta. Powinno olśniewać nowatorskimi rozwiązaniami, tymczasem poziom życia zatrzymał się tam gdzieś na etapie lat czterdziestych. Transport ogarnia się rowerami (lub dziwnym wehikułem także napędzanym pedałami), telefony i internet są zakazane a najszybszą metodą komunikacji jest poczta (lub osobiste pofatygowanie się). W dodatku nie ma żadnych służb porządkowych (autor podaje kilka przykładów poważnych przestępstw, ale za każdym razem są one zamiatane pod dywan. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że ta metoda działała przez prawie 500 lat), a kiedy wybucha pożar jedynym standardem postępowania jest skrzyknięcie sąsiadów z wiadrami (serio, geniusze zamieszkujący DREWNIANE miasto nie mają opracowanego planu na wypadek pożaru).
Nie bardzo też wiadomo, jak Rotherweird współpracuje z resztą świata. Teoretycznie mieszkańcy powinni mieć zakaz opuszczania miasta i otaczającej je doliny, bo inaczej będą narażeni na ciągłe łamanie historycznego tabu (przecież choćby na funtowych banknotach, którymi musieliby płacić wszędzie po opuszczeniu doliny są postacie historyczne), ale w praktyce poruszają się swobodnie. Niby większość wpływów do budżetu miasteczka pochodzi z handlu patentami, ale jakoś nie wyobrażam sobie tego procesu przeprowadzanego tylko za pomocą tradycyjnej poczty… No kupy mi się to nie trzyma.
Bohaterowie też nie ułatwiają sprawy. Są niestety bardzo schematyczni, kartonowi i każdego charakteryzują jedna, dwie cechy. Jest więc Oblong, nauczyciel historii najnowszej, typowa melepeta i nieudacznik. Jest Valourhand, która jest niezależna, ale to tak niezależna, że narrator wspomina o tym w co drugiej scenie z jej udziałem, żebyśmy czasem nie zapomnieli. Poza tym praktycznie wszystko co robi, robi aby podkreślić tę niezależność (a przynajmniej tak to przedstawia narrator). Jest lord Slickstone, wręcz wcielenie stereotypowego, staromodnego czarnego charakteru. Mamy też standardowego małomiasteczkowego burmistrza trzymającego się u władzy głównie dzięki temu, że nikomu nie chce się być jego kontrkandydatem w wyborach. I tak dalej, i tak dalej. Autor wprowadza całkiem sporo postaci, jedne mają większą, inne mniejszą rolę do odegrania (część wydaje się doskonale zbędna), ale wszystkie są tak kartonowe, że trudno je traktować jako pełnoprawne byty. Patrząc na ich poczynania człowiek czuje, jakby oglądał kiepski teatrzyk cieni.
I nawet fabuła tego teatrzyku kuleje. Powieść ma ponad 600 stron, z czego przez 300 pierwszych nie dzieje się nic istotnego. Autor prezentuje nam miasteczko i jego mieszkańców, dzieją się różne rzeczy, ale w ogromnej większości zupełnie bez związku z osią fabularną. Na początku tłumaczyłam sobie to zapychanie kolejnych stron tak, że może autor chciał napisać powieść nie tyle o konkretnych bohaterach, co o całej społeczności, ale chyba nie, bo w połowie książki całkowicie porzucił zgłębianie jakichkolwiek mechanizmów społecznych. W drugiej połowie coś się zaczyna dziać, ale była już tak znudzona, że mało mnie to obchodziło.
Język też jest cokolwiek dziwny. Wspominałam już, że opisy przypominają raczej didaskalia i ogólne wskazówki dla twórców dekoracji. Do tego autor wymyślił sobie, że w Rotherweird wszyscy będą się lubować w dziwnych imionach i wstawkach z łaciny. Dość ciężko się to czyta.
I tak chyba wypada zakończyć. „Miasteczko Rotherweird” okazało się nie dziwne, ale raczej irytujące. I przegadane. Oraz nudne. Ma co prawda kilka ciekawych pomysłów i interesujących rozdziałów (choćby finał), ale nie warto poświęcać energii na przebijanie się do nich. Ogólnie nie polecam.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Zysk i s-ka.
Autor: Andrew Caldecott
Tytuł oryginalny: Rotherweird
Tłumacz: Katarzyna Krawczyk
Wydawnictwo: Zysk i s-ka
Rok: 2020
Stron: 616
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.