niedziela, 17 marca 2024

"O kocie, który ratował książki" Sosuke Natsukawa

Nie ma chyba szybszej metody na zwabienie czytelnika niż napisanie książki o książkach. A jeśli będzie to powieść azjatycka i z elementami fantastyki, to zwabi się bardzo konkretny typ czytelnika, czyli mnie. I dlatego na "O kocie, który ratował książki" Sosuke Natsukawy polowałam od momentu, kiedy tylko dowiedziałam się o premierze. W końcu okazało się, że jest w lokalnej bibliotece. I całe szczęście, że najpierw go wypożyczyłam, zamiast od razu kupić. Bo być może nie jest to najgorsza azjatycka książka, jaką kiedykolwiek czytałam, ale na pewno najbardziej problematyczna.


Rintaro właśnie stracił dziadka. Możnaby powiedzieć, że to przykre, ale wielu nastolatków przez to przechodzi. Jednak dziadek był jedynym opiekunem chłopaka, wychowywał go po smierci rodziców. Tak więc Rintaro został sam w niewielkim antykwariacie, który należał do staruszka. Właśnie tam pewnego dnia odnajduje go wielki rudy kocur. I prosi o pomoc. Ponieważ są na tym świecie książki do uratowania.

Mam z tą książką, jak pisałam, wiele problemów, ale największy chyba z zawieszeniem niewiary. Widzicie, powieść ma być w klimacie nieco oniryczna i baśniowa z jednej strony (kiedy pojawia się kot i wspólnie z bohaterem wyruszaj na misje), ale realistyczna z drugiej (w każdym innym wypadku). I o ile co do baśniowej części nie mam jakichś zastrzeżeń w tej materii, to do realistycznej już tak. Jestem wrednym, przyziemnym zgrederm i byłam na przykład bardzo zainteresowana, z czego Rintaro będzie teraz żył i jak zamierza prowadzić sam cały dziadkowy biznes jednocześnie chodzić do szkoły. Bo dla szesnasto- czy siedemnastolatka to dość kluczowe kwestie. Być może istnieją w Japonii jakieś świadczenia dla sierot tak oczywiste, że autor o nich nie wspomina i tak wysokie, że pozwalają zabezpieczyć wszystkie potrzeby, jest też figura jakiejś dalekiej ciotki, ale nie zmienia to faktu, że kwestia bytu materialnego jest jakby kluczowa, a ani bohater, ani narrator nie poświęcaj jej nawet pół myśli (tak samo jak kwestiom prawnym zresztą). I to sprawia, że cała sytuacja jest dla mnie kompletnie niewiarygodna. To miał być kontrast dla magicznych wypraw z kotem, a koniec końców jest tak samo nierealny.

A same wyprawy... Cóż, można powiedzieć, że autor naczytał się za dużo "Małego księcia" i zapragnął napisać podobną historię, ale o książkach. Tylko że pióro ma dużo gorsze od Exupery'ego i zamiast pouczającej opowiastki dla młodych wychodzą mu niestrawne frazesy. W każdym z odwiedzonych miejsc bohaterowie spotykaj kogoś, kogo muszą przekonać do zmiany swojego nastawienia wobec książek (przy czym to nie jest tak, że ktoś wyjaśnia nam jakiekolwiek zasady rządzące tymi wyprawami, co to to nie). I jak mamy tu garść trafnych (choć niezbyt nowatorskich) spostrzeżeń na temat rynku wydawniczego i czytelnictwa, to giną one pod grubą warstwą pustosłowia. Dodatkowo z tych wszystkich spotkań i rozmów przebija straszliwa fetyszyzacja papieru, bo ani bohaterowi, ani autorowi w głowie nie postało, że w dobie cyfryzacji fizyczna forma książki może niekoniecznie być najbardziej kluczowa (choć ponoć ebooki są w Kraju Kwitnącej Wiśni bardzo mało popularne. To mogłoby nieco wyjaśniać). A wszystko jest utrzymane w takim tonie, że autentycznie spodziewałam się, że w którejś kolejnej wyprawie autor będzie próbował przekonywać, że audiobooki to nie jest prawdziwe czytanie. Na szczęście do tego nie doszło.

Z tego, co do tej pory pisałam można by wywnioskować, że Rintaro i kot to jedyni istotni bohaterowie, ale nie, mamy jeszcze dwoje kolegów chłopaka ze szkoły. Z czego tak naprawdę liczy się tylko przewodnicząca klasy Sayo, która odwiedza Rina przynosząc mu notatki z lekcji i pewnego razu zostaje wplątana w wyprawę do świata książek (tylko po to, żeby odegrać rolę damseli w distresach). Wszyscy bohaterowie "O kocie..." mają zasadniczą wadę: są płaskimi, kartonowymi figurami. Opisują ich dwie cechy powtarzane do znudzenia (Rin jest bystry, ale introwertyczny i nie wykazuje inicjatywy w życiu, Sayo ma niewyparzony język i też jest bystra). Kot jest po prostu wrednym kotem. Nie widać między nimi szczególnej chemii, pogłębianie relacji autor nam deklaruje, a nie pokazuje. Tak samo jak dorastanie i przemianę bohaterów zresztą.

To wszystko mogłoby być bardziej udane, gdyby Natsukawa był sprawniejszym pisarzem (nie wiem, jaka była w tym wszystkim rola tłumaczki, więc będę udawać, że ten aspekt nie istnieje). Tymczasem język jest wręcz szkolnie prosty, pozbawiony jakiegokolwiek uroku. Zdania przeżuwa się jak trociny, te same informacje powtarzane są wielokrotnie dokładnie tymi samymi frazami. Dialogi są sztywne, nienaturalne i pełne powtórzeń. Ciężko się przez to brnie.

Ale moją osobistą wisienką na tym zakalcowatym torcie było to, jak wszystkie postacie traktują żałobę głównego bohatera. Akcja powieści rozgrywa się na przestrzeni dziesięciu dni (a żeby było bardziej kiczowato i łzawo, kończy się w wigilię Bożego Narodzenia). I jedyne rady, jakie Rin słyszy od znajomych, którzy rzekomo się o niego martwią, to żeby wziął się w garść, dał już spokój z opłakiwaniem dziadka i "użalaniem się nad sobą" i wracał do normalnego życia. Półtora tygodnia po pogrzebie (i mniej, bo Sayo z podobnymi mądrościami przychodzi chyba po czterech czy pięciu dniach). W książce, której morałem autor uczynił empatię i współczucie dla innych. Naprawdę, za każdą taką frazę miałam ochotę lać ich wszystkich po łbach tęgim porem (z autorem włącznie).

Nie była to dobra lektura. Właściwie jedynym jej plusem jest wydanie, bo okładka ładna, twarda a i wyklejka niczego sobie. Ale nie polecam. Są lepsze książki o książkach, pewnie azjatyckie i z nutką fantastyki też.

Tytuł: O kocie, który ratował książki
Tytuł oryginalny: The Cat, who saved books
Autor: Sosuke Natsukawa
Tłumacz: Anna Zalewska
Wydawnictwo: Flow books
Rok: 2023
Stron: 272

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...