Muszę przyznać, że moje kontakty z fantastyka rosyjska były jak dotąd dość sporadyczne. Głównie dlatego, że niewiele się u nas tego wydaje. Do klasyków jakoś nikt się nie kwapi (chyba, że mowa o niskonakładowej serii Solarisu), typowo rozrywkowe teksty najpierw próbowała wydawać Fabryka Słów, a teraz wziął się za nie Papierowy Księżyc. Zdaje się, że temu ostatniemu idzie znacznie lepiej niż Fabryce, tak więc pomyślałam, że czemu by nie sięgnąć po „Sztylet Rodowy” Aleksandry Rudej.
Wojna z pomroką się skończyła (a przynajmniej podpisano traktat pokojowy), ale niepokoje wewnętrzne trwają. W zasadzie to nic nowego – po wojnie co bardziej odległe prowincje niezbyt rzetelnie rozliczają się ze skarbem państwa, a że ten po działaniach wojennych pusty, trzeba kontrolę nasłać. I tak powstała służba głosów królewskich. Do której to wstąpiła Mila Kotowienko, bo poprzedni plan na życie jej nie wypalił, a coś jeść trzeba. A że płacą nieźle, to jakoś wytrzyma te pół roku tłuczenia się po bezdrożach z wyniosłym arystokratą, trollem, emo elfem, niedojrzałym krasnoludem i wojowniczką…
Mogłoby się wydawać, że „Sztylet Rodowy” to poniekąd powieść drogi – bohaterowie przemieszczają się po kraju i właściwie czytelnik miałby prawo oczekiwać, że charaktery będą się rozwijać, a relacje dynamizować (czy tam odwrotnie). Względnie, że będziemy mieli coś w rodzaju questu – dzielna drużyna z zadaniem do wykonania na tle zmieniających się okoliczności przyrody. No cóż, nie do końca. Fabuła powieści najbardziej przypomina bowiem lekko prowadzoną autorską sesję RPG.
Bo cóż my tu mamy? Przed wyruszeniem w drogę należy przecież zebrać drużynę, więc się ją zbiera. Drużyna składa się z uzdrowiciela, arystokraty, dwóch tanków (czyli jednostek walczących i zdolnych osłaniać pozostałe, słabsze) maga i rzemieślnika, każdy na innym levelu. Fabuła zaś składa się z przemieszczana się tejże drużyny po świecie (nieszczególnie opisanym, bo przecież i tak każdy wie, że jak Mistrz Gry rzuci „las”, „średnie miasteczko” czy „podejrzany zaułek”, to już sobie gracze wyobrażą, co trzeba. A do tego jeszcze autorka ma tendencje o opisywania mechanizmów świata monologami postaci, zamiast go czytelnikowi pokazywać). Kolejne przygody, jakie spotykają bohaterów przez dłuższy czas (w zasadzie przez ¾ książki) są kompletnie niepowiązane i ich jedynym zadaniem jest sprawienie, żeby coś się działo, nie ważne co – ani nie popychają akcji do przodu (raczej ją zapychają), ani nie bardzo służą ekspozycji bohaterów czy świata. Serio, przez większość czasu miałam przed oczami obraz Mistrza Gry gorączkowo przeglądającego tabelę spotkań losowych, żeby mu się gracze nie zanudzili. I słyszałam dobiegające zza narracji polecenia w stylu: „Prowadzisz powóz leśną drogą. A teraz rzuć na spostrzegawczość”.
Nasza drużyna też jest dość… sztampowa. Postacie co prawda są napisane dość sympatycznie, ale my to już wszystko widzieliśmy, w tej czy innej wersji. Arystokrata jest więc chłodny, wyniosły i profesjonalny (co narrator i główna bohaterka podkreślają z uporem godnym lepszej sprawy), elf jest zapatrzonym w siebie bubkiem, któremu jednak nie można odmówić umiejętności (a tym, którzy sądzą, że elfy-bubki to coś nowego pod słońcem, radzę spojrzeć na te tolkienowskie chłodnym okiem, bez nimbu tajemniczości i mistycyzmu). Mila – początkująca magiczka - to kobieca kobietka z miasta, zaś Tisa wręcz przeciwnie – wojowniczka gardząca kobiecymi zajęciami. Troll jest pewnym nowum, bo to sympatyczny i niegłupi gość, choć nieco porywczy. No i jest jeszcze krasnolud – maminsynek, który jako jedyny zaje się w trakcie powieści ewoluować. Przy czym trochę przykre jest, że autorka kreuje kilka bardzo ciekawych relacji pomiędzy bohaterami, których nie potrafi lub nie chce rozegrać ciekawie. Usiłując napisać powieść lekką i przyjemną, całkowicie spłyca problematykę i sprowadza interesujące rzeczy do running gagów. Cóż, nie każdy jest Pratchettem.
W ogóle z jedną z tych relacji mam pewien problem – chyba nieszczególnie jestem kompatybilna z pewnym rodzajem rosyjskiego poczucia humoru. Mianowicie autorka wymyśliła sobie, że nasz dzielny troll zakocha się na zabój w Mili od pierwszego wejrzenia i, nie zwracając uwagi na jej zdanie na ten temat, zacznie ją traktować jak przyszłą żonę. No i tak: z jednej strony żarty z podszczypywania po tyłku czy te w stylu „ja cię kocham, a ty nic” są dla mnie głęboko nieśmieszne niezależnie od układu płci uczestników – choć kiedy wielki facet, o jakby nie patrzeć, wyższej pozycji nagabuje zależną od siebie dziewczynę, która nie ma możliwości się oddalić, to robi się niesmacznie nawet, jeśli ostatecznie nie ma złych intencji. Z drugiej strony autorka wyraźnie kreuje Darnisza jako pozytywną postać – i taką on się faktycznie jawi, nie tylko z opisu narratora, ale i z tego, jak się zachowuje. A że trolle, choćby i te długi czas wychowywane wśród ludzi, takie zwyczaje matrymonialne mają... No niezgodność kulturowa, cóż. Mam problem z tą relacją, bo z jednej strony postacie się lubią, są sympatyczne, a sam zainteresowany ma świadomość, że ludzie operują odmiennym kodem kulturowym i to, co normalne u trolli u ludzi już niekoniecznie takie jest, a z drugiej – to po prostu jest irytujące, a nie zabawne.
Przyczepię się jeszcze do strony technicznej. Tłumaczką jest Ewa Białołęcka i jakkolwiek jej autorskie teksty bardzo lubię, tak o przekładów podchodzę nieufnie (choć od strony czysto formalnej raczej nie jestem w stanie się do czegokolwiek przyczepić): każdy, z jakim miałam dotąd do czynienia bardzo przypominał stylem własne pisarstwo Białołęckiej. Nie wykluczam, że tłumaczka po prostu wybiera teksty źródłowe o stylu zbliżonym do własnego, no ale wiecie, mimo wszystko trochę to podejrzane.
Korekta i redakcja też mogłaby się bardziej przyłożyć do roboty. Jestem, powiedzmy wprost, mało spostrzegawcza więc wychodzę z założenia, że jak ja widzę kiksy, to sprawa jest poważna. A w „Sztylecie Rodowym” sporo tego jest: zostawione rusycyzmy, losowe wielkie litery podoklejane do słów, zagubione spacje, że o pospolitych literówkach nie wspomnę. Szkoda.
Dziwna sprawa: widząc te wszystkie niedoróbki, powinnam gorąco odradzać „Sztylet Rodowy”. Ale wiecie, jak to się fanie czyta? Pochłania się migusiem, bezboleśnie i z niejaką przyjemnością. Jest to idealna lektura do tramwaju czy pociągu, bo nie wymaga specjalnego skupienia, daje nieco przyjemności, a fabuła, mimo że kuleje, nie urąga logice. Tak że jeśli szukacie lektury na podróż lub odmóżdżenie, to ta będzie jak znalazł.
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Papierowy Księżyc.
Tytuł: Sztylet Rodowy
Autor: Aleksandra Ruda
Tytuł oryginalny: Родовой кинжал
Tłumacz: Ewa Białołęcka
Cykl: Sztylet Rodowy
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok: 2016
Stron: 364
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.